Położony jakieś 2 godziny jazdy na północ od Rejkiawiku półwysep Snæfellsnes jest jednym z popularniejszych kierunków na wypady ze stolicy. A już szczególnie zyskał na popularności, gdy kręcono tam sceny z Gry o tron, choć i wcześniej nie brakowało takich, których kusiły tutejsze krajobrazy. My ten półwysep zaplanowaliśmy niemal na końcu naszej islandzkiej przygody, po drodze z Akureyri do Rejkiawiku. Oczywiście, liczyliśmy się z tym, że wszystkiego nie zobaczymy, bo sama droga z jednego miasta do drugiego to prawie 5 godzin jazdy, a gdy do tego dodaliśmy objazd Snæfellsnes, Google Maps wyliczyło całą trasę na 610 km i ponad 8 godzin w drodze... Na szczęście większość miejsc, które pozaznaczałam sobie na mapce, to były atrakcje przyrodnicze wymagające co najwyżej kilkuminutowego podejścia z parkingu. Czyli plan był taki: 4,5 godziny jazdy z Akureyri, potem objazd półwyspu trochę w stylu hop on - hop off z przerwami na rozprostowanie nóg i trochę zdjęć, a potem kolejne 2 godziny jazdy do Rejkiawiku. Ale ten plan nie uwzględniał załamania pogody, które nadeszło na północy Islandii, gdy tam byliśmy...
Gdy poprzedniego wieczoru kładliśmy się spać w Akureyri, nie byliśmy pewni, na którą godzinę ustawić budzik. Wschód słońca był koło 10, więc początkowo chcieliśmy koło 7 wyjechać, by większość z długiej trasy przejechać jeszcze po ciemku, ale potem na miejscu mieć jak najwięcej światła - w listopadzie dzień trwał ledwo 6 godzin. Tyle że cały poprzedni dzień tonął w śnieżycach i warunki drogowe były koszmarne. Droga, którą dotarliśmy do Akureyri była już zamknięta, a nikt nie umiał przewidzieć, jak będzie z trasą na Rejkiawik, bo całą noc miało dalej sypać. W końcu stwierdziliśmy, że wyjazdu o 7 nie ma co planować, na 7 to możemy co najwyżej ustawić budziki, bo o tej porze w aplikacji drogowej pojawiają się pierwsze informacje na temat stanu dróg. Z rana zajrzałam do internetu i choć duża część trasy w kierunku Rejkiawiku była oznaczona jako oblodzona/zaśnieżona i wymagająca szczególnej ostrożności, nic nie było na czerwono... czyli wszystko jakoś przejezdne. Decyzję zostawiłam M., bo to on był kierowcą i musiał czuć się komfortowo z jazdą - wyjeżdżamy później i powoli jedziemy prosto do Rejkiawiku (gdzie musieliśmy jednak dojechać, bo stamtąd mieliśmy wylot) czy próbujemy zahaczyć o Snæfellsnes. Jako że pierwszych kilka godzin i tak jechalibyśmy tą samą drogą, M. stwierdził, że nie ma co czekać - odśnieży samochód i ruszamy, a po drodze się zobaczy, jak to wszystko wygląda i czy jest sens odbijać w bok.
Na szczęście z rana padał już tylko drobny śnieg i szybko przestał, więc widoczność była o niebo lepsza niż poprzedniego dnia. Drogi w okolicy Akureyri odśnieżano od rana, a im dalej jechaliśmy na południe, tym mniej śniegu widzieliśmy na trasie. Nie jechaliśmy może z szacowaną przez Google prędkością, zwłaszcza na północy, ale nie było źle, a w okolicy Snæfellsnes zaczęło już powoli wychodzić i słońce. Zatem odbiliśmy na półwysep, a ja otworzyłam mapkę z zaznaczonymi punktami do odwiedzenia i zaczęłam przeprowadzać selekcję ;). Pierwszy, drugi wodospad - out, zwłaszcza jeśli trzeba podejść dalej z parkingu, w końcu wodospadów na Islandii już trochę widzieliśmy. Plaża Ytri Tunga, na której czasem można zobaczyć foki, czy klify Gerðuberg - fajnie byłoby zobaczyć, ale to były ostatnie punkty na trasie, więc biorąc pod uwagę opóźniony wyjazd, i tak nie dojedziemy tam za dnia, więc out. Nawet bez szczególnego żalu, bo jeszcze tego samego ranka liczyłam się z tym, że w ogóle na Snæfellsnes nie dojedziemy, więc zobaczenie czegokolwiek na półwyspie byłoby już fajną atrakcją :). No i nie da się zaprzeczyć, że zachwycały już widoki po drodze: woda, góry, trochę śniegu - to stąd mam najwięcej zdjęć zrobionych przez szybę auta ;).
Pierwszy postój urządziliśmy w miejscu, które pewnie też bym wykreśliła, gdyby nie to, że było całkowicie po drodze, a my już potrzebowaliśmy trochę przerwy i rozprostowania nóg. To spore pole lawowe Berserkjahraun powstałe w wyniku erupcji ok. 4.000 lat temu. Pól lawowych też już trochę widzieliśmy, i to nieprzysypanych śniegiem, ale i tak miło było urządzić tu sobie krótki spacer w pierwszych promieniach słońca. Dziesięć minut na zdjęcia i można wsiadać z powrotem do ciepłego auta, w końcu byliśmy już na półwyspie i teraz mogliśmy liczyć na częstsze postoje ;).
Naszym drugim przystankiem była miejscówka, która dzięki Grze o tron stała się najbardziej znanym kadrem na Snæfellsnes - charakterystyczna góra Kirkjufell. Widzieliśmy ją już z pewnej odległości, zbliżając się do miasteczka Grundarfjörður, a parking (naturalnie płatny - 1000 koron / 29,25 zł) znajduje się tuż za nim. Kirkjufell wyróżnia się charakterystycznym kształtem, no i faktem, że jest to pojedyncze wyższe wzniesienie (463 m n.p.m.) na wbijającym się w zatoczkę kawałku lądu. Bliżej góry nie podchodziliśmy, bo było ślisko - wszystko pokrywała cienka warstwa lodu - i masakrycznie wiało. Podeszliśmy za to do niewielkich wodospadów Kirkjufellsfossar, które same w sobie nie są szczególnie widowiskowe, ale widoki w tle robią swoje :). Po sesji zdjęciowej chcieliśmy coś zjeść w samochodzie, ale okazało się, że przy pospiesznym porannym pakowaniu kanapki na drogę zostawiliśmy w lodówce w Akureyri... Więc choć początkowo planowaliśmy ciepły posiłek zjeść dopiero w Rejkiawiku, naprędce zmieniliśmy zdanie i zatrzymaliśmy się na obiad w Ólafsvík w restauracji Sker, gdzie na dodatek trafiliśmy na polskiego kelnera :).
Nie licząc tego Kirkjufellsfossar, zostawiłam nam w planie tylko jeden wodospad do zobaczenia, choć właściwie to 2 w 1 ;). Kawałek za Ólafsvík znajduje się niewielki (i tym razem darmowy) parking, z którego po kilkuminutowym spacerze dobrze oznaczoną trasą dotarliśmy do wodospadu Svöðufoss. Wysoki na ok. 40 m większe wrażenie wywarł na mnie z pewnej odległości, szczególnie gdy wszystko wokół przykryła cienka warstwa bieli, a niebo zaczęło przybierać kolory zwiastujące niedaleki zachód słońca. Gdy wróciliśmy na parking, nie cofnęliśmy się od razu do głównej drogi, ale pojechaliśmy kawałek dalej prosto, szutrową drogą. Tam nie było już parkingu, ale też nie było nikogo poza nami, więc mogliśmy zatrzymać się na końcu trasy, tuż pod wodospadem Kerlingarfoss (jeszcze wyższym, bo ok. 60-metrowym). Nie były to dla nas długie postoje, ot, by zobaczyć wodospady, ale wciąż - Islandia zachwyca widokami i po prostu warto się tak wszędzie zatrzymywać ;).
Choć jadąc przez Snæfellsnes wielokrotnie widzieliśmy konie islandzkie (niskie i charakterystyczne dla tego kraju), to dopiero w okolicy Ólafsvík i wspomnianych wodospadów wypatrzyliśmy ich znacznie więcej i - co najważniejsze - często przy samej drodze. Zatrzymaliśmy się więc raz na zdjęcia, a zaciekawione koniki natychmiast do nas podeszły i dawały się pogłaskać :). Podczas mojego pierwszego pobytu na Islandii miałam okazję przejechać się na koniu islandzkim i nie powiem, żeby było to najlepsze doświadczenie, ale głównie dlatego, że ja z jazdą konną w ogóle nie miałam wiele wspólnego... Pozostańmy jednak przy głaskaniu ;).
Ostatnim postojem, jaki sobie urządziliśmy przed opuszczeniem półwyspu, był mały drewniany kościół Búðakirkja. Wybudowany w połowie XIX wieku, cały pomalowany na czarno i otoczony niewielkim cmentarzem, wygląda bardzo malowniczo na tle gór... A już zwłaszcza, gdy niebo powoli ciemnieje i wszystko nabiera pięknych kolorów. Tuż obok stoi hotel Búðir, więc przy kościele kręciło się trochę turystów - pewnie właśnie gości hotelowych - ktoś uprawiał jogging, inny ktoś latał nad naszymi głowami dronem... To tutaj zobaczyliśmy najwięcej ludzi tego dnia, bo wcześniej nawet w restauracji w Ólafsvík było dość pusto. Do kościoła zajrzeć się nie udało, był zamknięty, ale i tak urządziliśmy tu sobie dłuższy postój, bo widoki były przepiękne.
Zmierzch zapadał bardzo szybko, gdy kierowaliśmy się w stronę Rejkiawiku, upewniając nas w przekonaniu, że więcej tego dnia nie dalibyśmy rady zobaczyć. Zresztą i tak byliśmy już bardzo zmęczeni, przy tej ilości godzin w drodze nie mogło być inaczej - to był najbardziej wyczerpujący dzień podczas całej naszej islandzkiej objazdówki. Ale pod kątem krajobrazów Snæfellsnes naprawdę mnie zachwycił, nie spodziewałam się, że właściwie przez cały czas będę się rozglądała we wszystkich kierunkach, podziwiając widoki po drodze. Do tego mam wrażenie, że ta cienka warstwa śniegu też dodała krajobrazowi trochę magii... Kiedyś trzeba będzie tu wrócić ;)
0 Komentarze