Oddalone ok. 30 km od Erywania Garni stanowi - często w połączeniu z pobliskim klasztorem Geghard - najpopularniejszy wśród turystów cel wycieczek w Armenii. Tak, ja też nie mogłam sobie tej miejscówki odpuścić, bo nie ma co ukrywać: miejsce to nie bez powodu stało się tak popularne. Właściwie już sam wjazd do Garni w czerwcową niedzielę zakrawał na koszmar, bo główne drogi były zakorkowane turystycznymi busikami i autami. A że większość parkowała jeszcze wzdłuż ulic, więc często pozostawał tylko wąski pas drogi, by jechać w jedną stronę i gdy natrafiało się na auta/busy z naprzeciwka (a natrafiało się cały czas), to robiły się zatory... Patrzyliśmy na to wszystko, myśląc sobie, że w naszych głowach to ta Armenia była jednak mniej turystyczna ;).
A przedsmak tych tłumów mieliśmy już w połowie trasy z Erywania do Garni, bo mniej więcej tak położony jest Łuk Czarenca (Charents' Arch). Potężny bazaltowy łuk zbudowano tutaj w latach pięćdziesiątych według projektu architekta Rafayela Israyeliana i poświęcono go ormiańskiemu poecie Jeghisze Czarencowi. Łuk jak łuk, sam w sobie szczególnego wrażenia nie wywiera - dlaczego więc u jego podnóża rozłożyły się liczne straganiki z pamiątkami, a dookoła kręci się mnóstwo turystów? Odpowiedzią jest platforma widokowa za łukiem, z której mamy piękny widok na Ararat dominujący nad krajobrazem. A skoro i tak przejeżdża się tędy po drodze do popularnych zabytków, aż żal się nie zatrzymać choć na chwilę...
W końcu dotarliśmy do Garni, a tłum ludzi przed kasami biletowymi i bramkami nie wyglądał zachęcająco - z dobre 10 minut potrwało, zanim udało się dopchać do wejścia na teren świątyni. Wstęp tutaj kosztuje 1500 dramów (14,30 zł), tuż za wejściem znajduje się niewielki sklepik z pamiątkami i darmowe toalety (jeśli nie musicie, lepiej nie zaglądajcie...). Obok mogliśmy zobaczyć też kamień z greckimi inskrypcjami informujący, że świątynia w Garni powstała w I wieku na zlecenie władcy Tiridatesa I. Uważa się, że była to najbardziej na wschód położona świątynia w takim grecko-rzymskim stylu (wśród archeologów są zwolennicy teorii, że musiał tu pracować grecki architekt, inni zaś twierdzą, że na pewno rzymski... ;) ) - było to miejsce kultu Mitry, boga słońca.
Świątynia przetrwała wprowadzenie chrześcijaństwa w Armenii, kiedy to dawne miejsca kultu masowo wyburzano. Jest wiele teorii, dlaczego udało jej się przetrwać, a prawdy pewnie nigdy nie poznamy. Przewodnik na miejscu opowiadał, że świątynię obroniła królewska siostra, nie pozwalając jej zburzyć. W myśl innych opowieści budowla pełniła też potem chrześcijańskie funkcje, np. było w niej urządzone baptysterium. Z drugiej jednak strony tuż obok dawnej świątyni zbudowano we wczesnym średniowieczu kościół, z którego do dziś przetrwały jedynie fundamenty. Można by powiedzieć, że miejsce kultu Mitry miało więcej szczęścia, ale i ono przegrało z potężnym trzęsieniem ziemi, które nawiedziło ten region w 1679 roku. I porozrzucane kamienie leżały tak przez prawie trzysta lat, aż z końcem lat sześćdziesiątych XX wieku podjęto decyzję o rekonstrukcji świątyni. Do odbudowy wykorzystano oryginalne kamienie, uzupełnione naturalnie nowym materiałem - podobno specjalnie używano jednolitych kamieni, by łatwo dało się je odróżnić od oryginalnych, dobrze to widać chociażby na powyższych zdjęciach. Mieszkańcy Armenii cieszą się dobrze zachowanym zabytkiem z I wieku i nie przeszkadza im, że tak naprawdę odbudowano go całkiem niedawno ;).
Obok świątyni znajduje się budynek starożytnych łaźni powstałych w III w. Na posadzce zachowały się fragmenty mozaiki - niegdyś kolorowej, dziś bardziej w odcieniach szarości. Zachowane elementy budowli wskazują na system ogrzewania jak w rzymskich łaźniach, a na ekranie wyświetlany jest film wyjaśniający, jak to kiedyś funkcjonowało. Raczej nic specjalnego, jak się miało już okazję oglądać rzymskie łaźnie, ale niewątpliwie jest to ciekawostka, do której warto zajrzeć, będąc w Garni.
Przyznam, że ilość turystów w Garni mocno mnie zaskoczyła - odwiedzony wcześniej Erywań nie był zatłoczony odwiedzającymi, generalnie sama Armenia nie wydawała mi się wcześniej wybitnie turystycznym kierunkiem. Próbowałam szukać informacji o ruchu turystycznym i najnowsze, jakie znalazłam, to dane z Wikipedii z 2019 roku, kiedy to świątynię odwiedziło 390.000 turystów, z czego 250.000 miejscowych. Z moich własnych obserwacji wynika, że większość zagranicznych odwiedzających to Rosjanie, napotkaliśmy też sporo wycieczek z armeńskimi dzieciakami. Zrobienie zdjęcia przed świątynią, na którym nie byłoby choć jednej pozującej na schodach wycieczki, było właściwie niemożliwe. Z czystej ciekawości poprosiłam więc sztuczną inteligencję o usunięcie ludzi z dwóch powyższych zdjęć przedstawiających cały budynek i byłam zaskoczona, jak świetnie sobie poradziła ;). Generalnie na blogu pozostanę z normalnymi zdjęciami, na których widać te wszechobecne tłumy, ale pokażę Wam - w ramach ciekawostki - jak wyglądałoby to bez tych ludzi. Zatem jeśli chcecie odwiedzić Garni, celujcie w poranne godziny, zanim zjadą się wycieczki...
Zaledwie parę minut jazdy od świątyni znajduje się wąwóz Garni, przez który przepływa rzeka Azat. Miejscówka zdecydowanie mniej popularna, co mnie bardzo zaskoczyło, bo osobiście uważam, że jak się już jest na miejscu, to o wąwóz zahaczyć trzeba. Koniecznie ;). Szczególnie, że wstęp tutaj kosztuje zaledwie 300 dramów (2,85 zł), więc właściwie jak za darmo... Miejsce to jest znane po angielsku jako Symphony of Stones, czyli Symfonia kamieni, choć widziałam, że polskojęzyczne Google Maps oznaczało je również jako Kamienne organy. Nazwa ta jest nieprzypadkowa, bo ściany wąwozu tworzą bazaltowe kolumny, mogące przywodzić na myśl potężne organy. Mi z kolei od razu przypomniała się Islandia, z tym, że w Armenii było cieplej i taniej... ;)
Tuż przy wejściu do wąwozu zobaczymy średniowieczny most nad Azat, oryginalnie zbudowany na przełomie XI i XII wieku, choć później wymagał napraw i przebudowy. Niestety, o dobre zdjęcie było trudno, bo w czerwcu wszystko zarosło zielenią... ;) Przez wąwóz można przejechać też ciuchcią turystyczną - nie wiem, jak to wygląda cenowo, bo nieszczególnie mnie to interesowało, jako że Symfonia kamieni nie jest nie wiadomo jak długa. W pół godziny na spokojnie przejdziemy główną część wąwozu w tę i z powrotem, zatrzymując się na milion zdjęć. Za zakrętem, gdzie powoli kończą się bazaltowe kolumny, mamy też widok na położoną na wzgórzu świątynię Mitry.
Cuda natury w Symfonii kamieni sięgają ok. 40 milionów lat wstecz i potężnej erupcji wulkanicznej w pobliskich górach. Dziś ściany wąwozu Garni wznoszą się nawet na wysokość 50 m, choć warto pamiętać, że bazaltowe kolumny zdobią tylko część wąwozu. Pod same skały podchodzić nie można, bo istnieje ryzyko osunięcia się kamieni, o czym zresztą informują wszechobecne znaki. Ale mimo to byliśmy na tyle blisko, że ogrom kamiennych organów po prostu musiał wywierać wrażenie :).
Oczywiście my też - tak jak większość turystów odwiedzających Armenię - połączyliśmy zwiedzanie Garni z klasztorem Geghard, ale tej perełce z listy UNESCO poświęcę oddzielny wpis ;). Zdecydowanie warto odwiedzić oba miejsca, a będąc w świątyni w Garni, nie można przegapić i Symfonii kamieni. W samej miejscowości znajduje się też malutki, średniowieczny kościółek, do którego jednak nie udało nam się zajrzeć. To niesamowite, że takie perełki są tuż obok stolicy - łatwe do odwiedzenia, nawet gdy mamy mało czasu :).
0 Komentarze