Advertisement

Main Ad

Snorkeling między płytami tektonicznymi

Jedną z głównych atrakcji, które zaplanowaliśmy sobie na islandzką objazdówkę, była wizyta w parku narodowym Thingvellir (Þingvellir) i snorkeling na jego terenie. Nie zaprzeczę, że co jak co, ale Islandia niezbyt mi się kojarzyła jako kierunek na snorkeling czy nurkowanie, ale M. to robił przed laty i chciał powtórzyć, a dla mnie to miała być nowość ;). I na start popełniliśmy spory błąd... Thingvellir oddalony jest od Rejkiawiku o jakieś 45 minut jazdy, więc planowaliśmy ten wypad w jeden z tych dni, gdy mieliśmy nocleg w stolicy - na samym początku lub na końcu objazdówki. Jednak początek naszego pobytu na wyspie był ciepły, ale bardzo deszczowy, po kilku dniach miało się jednak wypogodzić i nieco ochłodzić. Stwierdziliśmy, że woda będzie zimna i tak, a chyba lepiej, żeby nie padało... Gdybym wiedziała, że przez ten tydzień temperatura spadnie o ponad 20 stopni i przyjdzie nam wybrać się na snorkeling przy -11 stopniach, to naprawdę, zdecydowanie bardziej wolałabym pływać w deszczu... A jak to wszystko wyglądało? Przejdźmy do konkretów!
Na terenie parku narodowego znajdują się cztery parkingi, postój na każdym z nich kosztuje 1000 koron (29,65 zł). My, zgodnie z zaleceniami Arctic Adventures, z którymi wybieraliśmy się na snorkeling, zatrzymaliśmy się na P5 (bo taka jest numeracja: P1-3 i P5, czwórki zabrakło ;) ). Jest to parking najbliższy szczeliny Silfra oraz charakterystycznego, drewnianego kościółka, najpopularniejszy zaś jest P1 tuż przy Visitor Center. W gruncie rzeczy podstawowe ścieżki biegnące przez Thingvellir są dość krótkie i spacerując po parku, zbliżymy się do każdego z parkingów. My właściwie zaczęliśmy od punktu widokowego przy Visitor Center, do którego musieliśmy wspiąć się po śliskich od śniegu i lodu schodach. Jeśli przyjeżdżacie tu zimą, dobre buty to podstawa, bo choć ścieżki są odśnieżone, to również mocno wyślizgane butami setek turystów i naprawdę jest tu ślisko.
Snorkeling zarezerwowaliśmy na 13:30 - wcześniejsze godziny były droższe, ale nam to było i tak na rękę, bo mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by wcześniej pospacerować po Thingvellir. Po wyjściu z zimnej wody spacer na mrozie to ostatnie, na co miałabym ochotę ;). Widoki były piękne - świeciło słońce, powietrze przejrzyste od mrozu, ziemia przykryta cienką warstwą śniegu. Mocno wyślizganą ścieżką podeszliśmy pod 22-metrowy wodospad Öxarárfoss, który po kilku dniach mrozów zaczął coraz mocniej zamarzać, tworząc naprawdę piękny efekt.
Zatoczyliśmy kółko po parku, kierując się z powrotem na parking przy Silfrze, zatrzymując się  jednak wcześniej przy kilku domach oraz niewielkim kościółku. Þingvallakirkja pochodzi z połowy XIX wieku, choć pierwszy kościół w tym miejscu stał podobno już w wieku XI. Do świątyni można zajrzeć tylko w lecie, więc w listopadzie mogliśmy obejrzeć ją jedynie z zewnątrz, ale na zdjęciach w internecie widziałam tylko proste, drewniane wnętrza. Po skończonej rundce po parku narodowym dotarliśmy na parking, gdzie zostawiliśmy aparat i inne wartościowe rzeczy w samochodzie, a następnie podeszliśmy na oddalony o 400 m kolejny parking, gdzie Arctic Adventures wyznaczyło nam miejsce zbiórki.
Na miejscu czekał na nas instruktor, choć okazało się, że wszystko jest organizowane w sporym pośpiechu - jedna grupa właśnie wracała ze snorkelingu, a kolejna w tym samym czasie szykowała się do niego. Najpierw dostaliśmy do podpisania formularze, że rozumiemy zagrożenie i nasz stan zdrowia pozwala na takie przygody. Warto zawczasu zapoznać się z takimi informacjami na stronie firmy organizującej aktywność, bo z niektórymi problemami zdrowotnymi (jak np. astmą czy nadciśnieniem) trzeba mieć zaświadczenie od lekarza zezwalającego na daną aktywność. A potem - wciąż na tym samym parkingu - przyszedł czas na przebranie się w stroje do snorkelingu. I choć takie przebieranki raczej nie byłyby zbyt przyjemne w deszczu, to na mrozie okazały się wręcz koszmarne. Zakładaliśmy kostiumy, w których ktoś wcześniej pływał, a które potem leżały na mrozie, były więc zimne i sztywne. Zatem najpierw na dworze rozebraliśmy się do bielizny termicznej, na to nałożyliśmy dostarczone przez AA ocieplacze, które powinny być suche - ja dostałam komplet, który komuś przemókł, więc musiałam go zdjąć i czekać na wymianę... To wszystko trochę trwało, a przypominam, było -11°C, a my tylko w bieliźnie termicznej... W końcu - z pomocą pracowników - założyliśmy suche skafandry. Tutaj instruktor polewał je wrzątkiem z czajnika, żeby rozmarzły i żebyśmy w ogóle mogli je nałożyć. Następnie jeszcze kaptury i rękawice, a w ręce dostaliśmy płetwy i maski, by wolnym krokiem poczłapać za instruktorem w kierunku szczeliny.
Zarówno na snorkeling, jak i nurkowanie, jest zejście w jednym miejscu, a kilka różnych firm organizuje te aktywności w tym samym czasie. Kiedy dotarliśmy na brzeg, przed nami stały w kolejce ze 3 czy 4 grupy - wszyscy robili sobie zdjęcie grupowe, wysłuchiwali ostatnich instrukcji od pracowników, zakładali płetwy i maski, no i wreszcie wchodzili do wody. Jak można sobie wyobrazić, to wszystko trochę trwało, a my staliśmy na mrozie w chłodnych, zamarzających skafandrach. Kiedy po jakichś 15-20 minutach przyszła nasza kolej, byłam tak zmarznięta, że bez pomocy instruktora nie byłabym w stanie sama nałożyć maski czy płetw. Plus w tym wszystkim taki, że woda w Silfrze ma stałą temperaturę 2-4°C i mnóstwo komentarzy w internecie było w stylu: wchodzisz do wody i nawet w skafandrze wydaje ci się masakrycznie zimna. Nie, kiedy na dworze jest kilkanaście stopni mniej ;). W porównaniu z powietrzem woda o temperaturze 2°C wydawała mi się nawet całkiem ciepła...
Ale chyba nadszedł czas, bym wspomniała, czym w ogóle jest ta Silfra i skąd pomysł na snorkeling na Islandii? W parku Thingvellir stykają się dwie płyty tektoniczne: eurazjatycka oraz północnoamerykańska. Między nimi, pod wodą niewielkiego jeziora, rozciąga się głęboka szczelina i to właśnie tutaj można snorkować lub nurkować. Obowiązkowo z instruktorem - nie można tu wchodzić na własną rękę. Jak idzie sobie wyobrazić, nie jest to najtańsza przyjemność, nas w listopadzie kosztowało to 18.890 koron (559 zł) za osobę, a wybraliśmy najtańszą porę. Snorkeling w Silfrze trwa ok. 30-40 minut, ale na całość - łącznie z przebieraniem się i instrukcjami trzeba liczyć tu ok. 2 godzin. Na każdą grupę przypada instruktor z kamerką GoPro, więc potem dostaliśmy zdjęcia nas samych pod wodą, ale my mieliśmy też własną kamerkę, dzięki czemu mamy trochę więcej zdjęć, no i filmiki :).
Po wejściu do wody instruktor pokazał nam, jak poruszać się w skafandrach, jak odwrócić się na plecy, żeby złapać dłuższy oddech, po czym ruszyliśmy za nim w głąb jeziora. Zdarzało mi się już wcześniej snorkować w cieplejszych klimatach, ale wtedy główną atrakcją były kolorowe rybki i inne morskie żyjątka. W Silfrze nie ma co na to liczyć - w zimnej islandzkiej wodzie oglądamy głównie formacje skalne, no i samą szczelinę, świadomość pływania między płytami tektonicznymi to jednak fajne uczucie ;). Dla mnie dużym problemem była niedopasowana rurka, z której ciągle musiałam wylewać wodę, co nie było szczególnie wygodne w całym tym kombinezonie, a poranione dziąsła bolały mnie jeszcze z tydzień... Za instruktorem wypłynęliśmy do Silfra Lagoon, gdzie mieliśmy parę minut dla siebie, jednak ludzie szybko zaczęli podpływać do drabinki. Wiedząc, jakie temperatury panują na zewnątrz, nikt nie chciał kazać innym na siebie czekać, więc wszyscy zebraliśmy się dość szybko na powierzchnię. Wyjście po metalowych schodkach okazało się niezłym wyzwaniem, głównie ze względu na temperaturę. Schodki były pokryte lodem, bo przecież co i rusz ktoś na nie chlapał wodą, wychodząc, a metalowej poręczy nie można było złapać, gdyż mokre rękawice natychmiast do niej przymarzały. Na szczęście z pomocą instruktora udało nam się jakoś wygramolić na powierzchnię, a potem powoli pomaszerować z powrotem na parking.
Na parkingu okazało się, że o ile założenie zamarzniętego skafandra to niezły wysiłek, zdjęcie takiego jest dużo gorszym zadaniem. Rękawice mieliśmy z neoprenu, który nasiąkał wodą ogrzewaną temperaturą naszego ciała. Po wyjściu na mróz ta woda w rękawicach zaczęła zamarzać i bez pomocy M. nie udałoby mi się ich zdjąć. Palce zdążyły mi jednak tam zdrętwieć i zmarznąć, że dłonie były właściwie bezużyteczne, a tu trzeba było się rozebrać, wytrzeć, ubrać w zwykłe ciuchy... Masakra. Narzuciłam na siebie kurtkę, wsadziłam zmarznięte stopy w buty, ale nie czując palców, nie mogłam ani zapiąć suwaka, ani zawiązać sznurówek. Firma poczęstowała nas gorącą czekoladą, która na mrozie w papierowym kubeczku zrobiła się letnia, zanim zdążyłam ją wypić. Jakoś doczłapaliśmy do auta, ustawiliśmy grzanie na maksa i powoli, bardzo powoli zaczęliśmy rozmarzać. Nigdy w życiu tak nie zmarzłam - jak odzyskałam czucie w palcach, to bolały mnie przez kilka dni, zresztą całe dłonie miałam w siniakach po zdjęciu zamarzniętych rękawiczek. Instruktor, gdy się dowiedział, że ten snorkeling to pomysł M., stwierdził, że chyba mam powody, by go oskarżyć o przemoc domową... ;) Jakby nie patrzeć, sama się na to pisałam, ale nie wyobrażałam sobie, jakim koszmarem będzie pływanie w takim mrozie - zwłaszcza, gdy przyjdzie dłużej postać na zewnątrz w mokrym skafandrze. Owszem, widoki piękne, doświadczenie ciekawe, ale... temperatura musi być na plusie. Naprawdę musi ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze