Podczas kenijskiego safari mieliśmy opcję wizyty w wiosce masajskiej w ramach wycieczki fakultatywnej. Mocno się zastanawiałam, czy ma to sens, bo choć cena nie była zaporowa (25 $), to nie spodziewałam się, że byłoby to szczególnie autentyczne doświadczenie. Czytałam trochę w internecie i mignęło mi sporo komentarzy w stylu: to wszystko zrobione specjalnie pod turystów! Ale po dłuższym zastanowieniu pomyślałam sobie, że przecież nie jest to żaden problem. To trochę jak skanseny czy różne występy ludowe, również mocno popularne w Europie i często robione pod turystów. I w niczym mi to nie przeszkadza, by je odwiedzać, bo choć wiem, że ludzie już nie żyją jak w skansenach, wciąż stanowią one ciekawostkę historyczną i kulturową. A w przypadku Masajów i tak będzie to dla mnie fascynująca nowość, bo przecież nigdy dotąd nie miałam do czynienia z ich kulturą. Zapisaliśmy się więc na wycieczkę i nie żałowaliśmy, bo naprawdę nam się podobało :).
Masajowie nie są może najliczniejszą grupą etniczną w Kenii, ale niewątpliwie jedną z najbardziej rozpoznawalnych - w ok. 52-milionowej populacji kraju jest ich ok. 1,2 miliona. Zamieszkują głównie tereny przy granicy z Tanzanią, dlatego też wizyty w wioskach masajskich to popularna atrakcja połączona z safari w parkach narodowych Amboseli i Masai Mara. Wiosek jest sporo, a biura podróży współpracują z różnymi, ogarniając to tak, by w tym samym czasie nie przyjeżdżało kilka różnych grup w jedno miejsce. Co więcej, nie w każdej z takich wiosek faktycznie mieszkają Masajowie - niektóre to już tylko skanseny, z których wynieśli się ludzie i przyjeżdżają, gdy pojawiają się turyści, inne zostały wręcz zbudowane specjalnie pod turystów. Jak było z tą, którą my odwiedzaliśmy, nie wiem - nie wyglądała mi na taką, w której ci ludzie naprawdę obecnie mieszkają, a pytanie przewodnika z biura podróży nie miało sensu. Facet próbował uchodzić za specjalistę od miejscowej kultury, ale mnóstwo jego komentarzy i uwag okazało się potem sprzeczne z tym, co nam mówili sami Masajowie. Do tego za wszelką cenę starał się nas przekonać, że mieszkańcy wioski naprawdę wciąż tak żyją, tak się ubierają, nie korzystają z żadnych dobrodziejstw cywilizacji, itp., itd... Gdy na nasze powitanie wyszedł wódz wioski, który opowiadał nam trochę o Masajach, przewodnik nie tylko tłumaczył, ale często dodawał coś od siebie, a ja po prostu nie mogłam się doczekać, aż facet się zamknie ;). Skupiałam się na tym, co mówią miejscowi i współczułam tej części naszej grupy, która nie znała angielskiego i była zmuszona słuchać polskiego przewodnika...
Kiedy wódz skończył swoją opowieść na temat wioski, zza ogrodzenia wyszli Masajowie, dzieląc się na dwie grupy ze względu na płeć i rozpoczynając swój taniec. Tańce masajskie nie przypominały w niczym znanych nam europejskich tańców - było to rytmiczne maszerowanie (w przypadku mężczyzn z długimi kijami w ręku) i bujanie się na boku w rytm śpiewanych przez nich pieśni oraz okrzyków. Masajowie wyciągnęli z grupy turystów kilka osób, które dołączyły do odpowiednich grup, żeby trochę pobujać się i poskakać ;). Zaskoczył mnie tu brak jakichkolwiek instrumentów muzycznych, mieszkańcy wioski tańczyli tylko przy dźwiękach własnych głosów.
Po tańcu przyszedł czas na skoki, które Masajowie też uważają za element taneczny. Po kolei każdy z mężczyzn starał się podskoczyć jak najwyżej - widać było, że naprawdę dużo ćwiczą te skoki, bo wysokość robiła wrażenie. Podobno dla nich to też sposób na podryw, w końcu która pani nie chciałaby pana skaczącego wyżej niż inni? ;) Osobiście odniosłam też wrażenie, że przy tej części sami Masajowie bawili się najlepiej, starając się przeskoczyć kolegów i gratulując sobie udanego występu.
Występ Masajów zakończył się błogosławieństwem - wszyscy, zarówno miejscowi, jak i turyści, przykucnęliśmy w kręgu, a wódz wygłaszał słowa błogosławieństwa, przerywane chóralnymi odpowiedziami ludzi. Potem zaś przyszedł czas na zwiedzanie wioski :). Wódz narysował na ziemi okrąg symbolizujący osadę, po czym wytłumaczył, jak jest skonstruowana. W centrum jest niewielka, dodatkowo ogrodzona zagroda dla zwierząt, dookoła domostwa, a cała wioska otoczona jest kolczastym ogrodzeniem, głównie z akacji ciernistej, które zapobiega dostaniu się do środka dzikich zwierząt.
Weszliśmy na teren wioski i usiedliśmy dookoła rozłożonej na ziemi plandeki, przy której przykucnął miejscowy lekarz. Przewodnik znów zaserwował nam opowieść o tym, jak Masajowie leczą się tylko naturalnymi środkami zalecanymi przez medyka, nie chodzą do zawodowych lekarzy, kompletnie ignorując wypowiedzi samego Masaja. A ten tłumaczył, które rośliny pomagają na ból brzucha czy ból głowy, jak miejscowi dbają o zęby, a nawet co pomaga na potencję... ;) Ale jak dzieje się coś poważnego, bardzo źle, jedziemy do szpitala. I oczywiście zdaję sobie sprawę, że wioski są porozrzucane w różnych miejscach, nie z każdej się nawet da szybko i łatwo dojechać do zorganizowanej placówki medycznej, nie każdego też pewnie na to stać, ale... Uogólnione twierdzenia przewodnika, że wszyscy Masajowie z zorganizowanej opieki medycznej nie korzystają, bo nie, koło prawdy nawet nie stało. Swoją drogą, rozbroiło mnie, że wszystkie substancje prezentowane przez wioskowego medyka znajdowały się w woreczkach foliowych, które w Kenii są akurat zakazane ;).
Gdy masajski medyk zakończył prezentację swoich wyrobów leczniczych, tuż obok niego zaczęto przygotowania do pokazu rozpalania ognia lokalnymi sposobami. Wyschnięte gałęzie, trawy, odchody zwierzęce, a do tego drewno akacjowe i cedrowe - Masajowie pocierają szybko jednym patykiem o drugi z niewielkim otworem. Wygląda to prosto, ale wymaga energii i wprawy - zaproponowali naszemu przewodnikowi, by spróbował i szybko się poddał, zmęczony ;). Masaj przejął od niego drewienka i po dłuższej chwili z wysuszonej kupki zaczęła unosić się strużka dymu.
Na tym skończyła się ogólna część prezentacji, ale nie był to koniec zwiedzania masajskiej wioski :). Jednak nasza grupa była za duża, by swobodnie poruszać się po tym terenie, więc wódz wyznaczył kilku mówiących po angielsku chłopaków do opieki nad podzielonymi na mniejsze grupki turystami. My poszliśmy za Davidem, który opowiadał nam o budowie masajskich domostw i pokazywał ich wnętrza - ciemne i bardzo małe. Budowa mieszkania to zadanie kobiet - konstrukcja zrobiona jest z drewna oblepionego mieszanką składającą się głównie z gałęzi, błota i krowiego nawozu. Sporą część wnętrza zajmuje posłanie, poza tym niewielka przestrzeń do gotowania, gdzie współcześnie bez problemu znajdziemy też normalne kubki czy garnki ;). W środku panuje ciemność, bo poza otworem na drzwi i dużo mniejszym na dym z paleniska nie ma tu okien.
Potem zajrzeliśmy do położonej w centralnej części wioski zagrody, ale w środku był tylko mały cielaczek - podobno reszta zwierząt za dnia jest na pastwiskach. Jak czytałam różne relacje z wizyt w wioskach masajskich, często pojawiały się w nich też dzieciaki - my napotkaliśmy kilkoro, raczej zawstydzonych i chowających się za drzewami i dorosłymi. Nie zaczepiałam ich więc, a skupiłam się na rozmowach z dorosłymi, przewodnik zaś podkreślał, by nie dawać dzieciom żadnych słodyczy, bo w wioskach masajskich nie ma co liczyć na opiekę dentystyczną. Wizytę zakończyliśmy na placu, gdzie miejscowe kobiety sprzedawały lokalne wyroby... i nie tylko ;). Bo obok masajskiej biżuterii można tu było kupić sporo produktów widzianych w wielu kenijskich sklepikach z pamiątkami. Kobiety przywoływały turystów, łapały nas za dłonie, by się przedstawić, zachęcały do oglądania, po czym siedziały w milczeniu - ustalanie cen, dłuższe rozmowy, to wszystko było już zadaniem mężczyzn. Teoretycznie wiedzieliśmy, że nie ma tu obowiązku kupowania niczego, że za wizytę w wiosce zapłaciliśmy, ale i tak skusiliśmy się na miseczkę od żony oprowadzającego nas Masaja :). Fajne to było doświadczenie i jedyne, czego tu żałuję, to to, że byliśmy tu w wiosce wybranej przez duże biuro podróży z ich przewodnikiem - myślę, że dużo fajniej byłoby skorzystać z jakiejś lokalnej opcji :).
0 Komentarze