Stockholm Citybanan, czyli Sztokholmska Linia Miejska, to jeden z największych projektów komunikacyjnych ostatnich lat w szwedzkiej stolicy. Brzmi to poniekąd zabawnie, gdy pomyślimy, że cała linia liczy sobie zaledwie 6 kilometrów długości. Ale te 6 kilometrów przebiega właściwie przez centrum Sztokholmu, głęboko pod ziemią - nawet do głębokości 45 metrów! Kiedy usłyszałam o tych planach ładnych parę lat temu, nie mieściło mi się to wszystko w głowie. A teraz, trochę ponad 10 lat od rozpoczęcia budowy, Citybanan została oddana do użytku 10 lipca 2017 r. Akurat tego dnia, gdy wyjeżdżałam na urlop do Polski ;). Musiałam więc nieco odczekać, zanim dane mi było w końcu zajrzeć na nowo otwarte stacje... co zrobiłam już w pierwszy weekend po powrocie ;).
Tak, to ja. W kurtce w środek lata. Bo wymyśliłam sobie, że jak ucieknę w lipcu ze Szwecji do Polski, to mi ciepło będzie. Że przecież w Polsce to powinno być cieplej chociaż w lecie, bo zimą już niejeden raz się przekonywałam, że Szwecja potrafi być znacznie cieplejsza. Ale wtedy mówiłam sobie, że to urok morza, które może i w zimie Sztokholm ociepla, ale za to mamy takie nijakie pozostałe pory roku. Więc ktoś mi może z łaski swojej powiedzieć, co się stało z latem w Polsce w tym roku? ;)
Lato... A lato to w końcu odrobina ciepła, świeże owoce... i dużo czasu na czytanie ;). W ubiegłe wakacje odkryłam Pratchetta i czytałam po kilkanaście książek miesięcznie, bo tak mnie wciągnęło. W tym roku jakoś znów wróciłam do literatury szwedzkiej, zacząwszy od ciekawego reportażu "Szwecja czyta. Polska czyta", do którego pewnie kiedyś na blogu jeszcze nawiążę. Dziś chciałabym jednak polecić Wam trzy książki szwedzkich autorów, napisane z humorem, lekkie i przyjemne. Czyli w sam raz na lato, jeśli nie macie jeszcze pomysłu, co czytać. ;)
W Visby, największym mieście na Gotlandii, zakochałam się od pierwszego wejrzenia już podczas pierwszej wizyty na wyspie - w sierpniu ubiegłego roku. Podsumowaniem tego wypadu były dwa wpisy: Miasto róż oraz Miasto ruin, gdyż tymi określeniami przewodniki zwykły nazywać Visby. Jednak rok temu popłynęłam na Gotlandię zaledwie na jeden dzień i czułam wtedy ogromny niedosyt. Dlatego też, wybierając się tam w tym roku, wiedziałam, że po prostu muszę mieć więcej czasu na spacery po Visby... :)
Na wstępie chciałabym od razu zaznaczyć, że nie jestem jakąś wybitną miłośniczką parków rozrywki. Po pierwsze dlatego, że mam lęk wysokości i choć jeszcze diabelski młyn w szczelnie zamkniętej kabinie zniosę, to już w życiu nie wsiądę na krzesełko, do którego będę po prostu przypięta i które się oderwie od ziemi ;P. Ponadto źle znoszę gwałtowne zmiany kierunku, więc za wszystkie roller coastery - nawet, jeśli nie są wysokie - podziękuję. Wiem, że z racjonalnego punktu widzenia nie powinnam z tego zlecieć, a wagoniki się nie urwą i nie odlecą gdzieś w dal, ale i tak moja wyobraźnia robi swoje. A jak jeszcze pomyślę o tym, że mam zapłacić całkiem sporo za te kilka minut modlenia się z zamkniętymi oczami o powrót na ziemię... Po co? ;)
Dzisiaj chciałabym Wam trochę opowiedzieć o muzyce i przedstawić kilka piosenek, które na pewno już znacie... tylko po angielsku. Szwedzcy artyści mają tendencję do śpiewania po angielsku - jak to ujął mój kolega z pracy: chcą być bardziej na czasie i wierzą, że tak łatwiej się wybić. Na szczęście nadal sporo jest takich, którzy wykonują utwory w swoim języku ojczystym. Co więcej, są nawet tacy, co zabierają się za anglojęzyczne hity i tłumaczą je na szwedzki! Dziś chciałabym się skupić właśnie na tych ostatnich. Część z nich to gwiazdy z pierwszych miejsc list przebojów, o innych z kolei moi szwedzcy znajomi nigdy nie słyszeli. Zapraszam na przesłuchanie ;).
Odkąd tylko przeprowadziłam się do Sztokholmu, myślałam o kupnie roweru, bo to miasto wydawało mi się wręcz stworzone dla rowerzystów. Kiedy w końcu się jakoś urządziłam w pierwszym wynajmowanym mieszkaniu, szybko zaczęłam się rozglądać, by mieć coś już na oku, gdy przyjdzie wiosna. W bloku na parterze był zamykany parking na rowery, do pracy miałam 6 kilometrów, czyli trasa akurat na niewymagające przejażdżki... I wtedy właścicielka mieszkania zaszła w ciążę i kazała nam się z niego wynosić. Szczęśliwym trafem udało mi się wtedy znaleźć kawalerkę tuż obok pracy, ale tym razem bez parkingu na jednoślady. Do pracy chodziłam pieszo, roweru i tak nie miałabym gdzie trzymać, więc pomysł umarł śmiercią naturalną, choć co jakiś czas sobie powtarzałam, że jak się znowu przeprowadzę, to wtedy ten rower kupię, na pewno. No i wiosną się przeniosłam - tyle, że znów wynajmuję kawalerkę w centrum, gdzie pojazd to mogłabym sobie co najwyżej pod blokiem trzymać. A że wychodzę z założenia, że jeśli coś kupuję, to ma być sprzęt dobry i na dłużej, to pewnie w najgorszym wypadku następnej nocy bym już go nie znalazła, a w najlepszym skończyłby jak na poniższym zdjęciu ;).
Nie tak dawno temu pisałam tutaj o tym, jak zmieniło się moje postrzeganie Szwecji po trzech latach mieszkania w Sztokholmie. Dziś chciałam spojrzeć na tę moją emigrację z nieco innej perspektywy - bardziej pod kątem: jak ja zmieniłam się, mieszkając w Szwecji? Chyba takie myśli nachodzą mnie głównie przez to, że coraz częściej zastanawiam się nad wyjazdem stąd w nie tak znowu odległej przyszłości i ciągle układam sobie w głowie listy za i przeciw.
Mam wrażenie, że raczej nie mam problemów z adaptacją. Mój dom jest tam, gdzie jestem ja. Szybko przyzwyczaiłam się do Szwecji, a gdybym musiała, pewnie równie szybko przyzwyczaiłabym się do innego kraju emigracji czy z powrotem do Polski (choć chwilowo tego ostatniego nie zamierzam próbować ;) ). Dlatego też liczę się z tym, że trzy lata budowania różnych nawyków mogę dość łatwo zaprzepaścić, kiedy przyjdzie mi mieszkać gdzie indziej... ale póki co zobaczcie, jak zmieniła mnie Szwecja.
W pięknym, historycznym Krk zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Położone na wyspie o tej samej nazwie miasteczko miało tylko jedną wadę - nie miało żadnych sensownych połączeń z lotniskiem. Swoją drogą, również znajdującym się na tej samej wyspie. Lotnisko Rijeka jest położone w północnej części Krk, tuż za mostem łączącym wyspę z lądem, ale żeby dotrzeć na nie z miejscowości Krk należy najpierw pojechać do... Rijeki. Jak sensownie to wygląda, wystarczy spojrzeć na poniższą mapkę. Z 25 kilometrów robi się ich 75...
Wiecie, jak sobie wyobrażam wycieczkę idealną z Visby na Fårö - niewielką wysepkę, będącą częścią Gotlandii i słynną dzięki charakterystycznym formom skalnym na wybrzeżu? Powinno to wyglądać mniej więcej tak: wstajesz rano, jesz śniadanie, ogarniasz się do wyjścia i wsiadasz do samochodu. Droga z Visby do Fårösund, skąd odpływają promy na wysepkę, zajmuje może z 50 minut. A raczej zajęłaby, gdyby się nigdzie po drodze nie zatrzymywać. Jednak na trasie jest tyle pięknych miejsc, zabytkowych kościołów, a nawet jaskinia (jakby odbić nieco na zachód), że pewnie nie da się tak po prostu nigdzie nie zatrzymywać. W końcu jednak dotarłoby się do Fårösund, skąd promy odpływają co pół godziny, więc nawet długo by się nie czekało i po krótkim rejsie w końcu wylądowałoby się na Fårö. Wyspa ma może ze 20 km długości, więc w kilkanaście minut dojechałoby się na jej koniec, gdzie można trochę odpocząć na plaży. Po drodze zatrzymałoby się przy kościele - Fårö kyrkan, w końcu co to za wyjazd idealny bez zwiedzania kościoła? ;) A stamtąd już na wybrzeże, gdzie znajdują się skały, jest tylko kilka minut jazdy... Całe Fårö dałoby się objechać może w godzinę - resztę czasu można poświęcić na odpoczynek i zwiedzanie. I kiedy poczujemy się zmęczeni, wystarczy wsiąść na prom i godzinę później jest się z powrotem Visby. No, plan idealny. Szkoda, że zdecydowanie poza moim zasięgiem.