Advertisement

Main Ad

Montreux - średniowieczny zamek i Freddie Mercury

Nie brałam Montreux pod uwagę, kiedy układałam plan swojej objazdówki po Szwajcarii, choć zakładałam, że jeśli w miarę wcześnie będę wracała z gór, to może zatrzymam się przy znajdującym się na obrzeżach miasteczka zamku. Ale pogoda zepsuła się na tyle, że góry musiałam odpuścić, zaczęłam więc rozglądać się po innych atrakcjach w okolicy. Najlepszy dojazd (bezpośrednie pociągi i statki) sprawił, że wybrałam właśnie Montreux, planując tym razem nie tylko zamek, ale i samo miasteczko. Już na wstępie pani w informacji turystycznej podrzuciła mi parę różnych folderów pt. co zobaczyć w okolicy, bo - jak sama twierdziła - w Montreux nie ma co robić przez cały dzień. Skorzystałam więc też z pociągu widokowego do Rochers-de-Naye, ale przy tej pogodzie widoków nie było żadnych... postanowiłam zatem resztę czasu spędzić jednak w samym Montreux ;).
Montreux to kurort turystyczny nad Jeziorem Genewskim, na tzw. Riwierze Szwajcarskiej. Położony pięknie, bo z jednej strony mamy wspomniane jezioro, z drugiej Alpy, do tego rejon, gdzie latem słońce przyjemnie grzeje (o ile nie przyjadę tam ja na urlop i nie zepsuję pogody :P). Z Lozanny, stolicy kantonu Vaud, co rusz kursują tu pociągi, na miejsce dojedziemy w zaledwie dwadzieścia minut. Nic zatem dziwnego, że zazwyczaj w sezonie są tu tłumy turystów... Ja jednak byłam tu w okresie dość wyjątkowym - ok, niby lipiec i szczyt sezonu, ale też pandemia, na tygodniu, do tego dzień z niesprzyjającą pogodą... Trochę ludzi tu było, ale nie nazwałabym tego tłumem :).
Jako że i tak nie sypiam najlepiej na wyjazdach, w pociąg z Lozanny do Montreux wsiadłam z samego rana. Wysiadłam na dworcu, naciągnęłam kaptur na głowę i skierowałam się od razu na wybrzeże, by pospacerować po tej słynnej riwierze. Poranna godzina plus mżawka sprawiły, że nad jeziorem były pustki, dlatego postanowiłam najpierw podejść pod pomnik Freddiego Mercury'ego. Miałam jeszcze szansę na sesję zdjęciową bez ludzi i faktycznie był to dobry pomysł, bo jak spojrzycie na ostatnie z poniższych zdjęć, to zobaczycie różnicę między porankiem a popołudniem ;). Freddie stojący w swojej charakterystycznej pozie, z jedną ręką uniesioną do góry, nad wybrzeżem Jeziora Genewskiego - to klasyczne, pocztówkowe zdjęcie z Montreux.
A skąd Mercury w Montreux? W tej szwajcarskiej miejscowości znajduje się studio nagrań Mountain Studios, które w 1979 roku nabył zespół Queen. Panowie nagrali tutaj siedem płyt, w tym Jazz, A Kind of Magic, Innuendo i ostatni - pośmiertny dla Freddiego - Made in Heaven. Po ostatnim, wydanym w 1995 roku krążku, studio przejął producent zespołu David Richards. Zmarł on w 2013 roku i zdecydowano o przeniesieniu studia w inne miejsce (pierwotnie znajdowało się w budynku kasyna), a część oryginalnych pomieszczeń udostępniono turystom i fanom zespołu jako mini-muzeum Queen: The Studio Experience.
Bogowie, uwielbiam takie rzeczy, więc oczywistym było, że wystawę odwiedzić muszę. Zwłaszcza, że wstęp jest darmowy (kasyno pewnie na siebie całkiem nieźle zarabia), a godziny otwarcia zaskakująco długie, bo od 10 do 22 - znów, pewnie przez lokalizację w kasynie ;). Wystawa nie jest duża, ale dla zainteresowanych zespołem - fascynująca. Sporo przedmiotów należących do zespołu, część oryginalnego wystroju studia, rękopisy Freddiego z tekstami piosenek... Do tego film o zespole odtwarzany w oddzielnym, niewielkim pomieszczeniu i możliwość odsłuchania różnych piosenek, zarówno Queenu, jak i Freddiego solo. W sumie ta muzyka, lecąca z wielu miejsc jednocześnie, a do tego przeplatana z łupanką z kasyna - to było trochę za dużo, doprowadzało wręcz do bólu głowy. Ale to jedyna rzecz, na którą w tym mini-muzeum mogłabym narzekać ;).
Swoją drogą, Mercury i Queen to nie jedyni artyści, którzy docenili uroki Montreux i nagrywali swoje hity w Mountain Studios. Parę płyt nagrał tu David Bowie (tu też powstał genialny i spontaniczny duet z Queenem, czyli Under the Pressure), pracowali tu Rolling Stonesi, Iggy Pop czy AC/DC. A parę lat wcześniej, bo w 1971 roku, przy okazji koncertu Franka Zappy i The Mothers of Invention spłonęło poprzednie kasyno ze studiem nagraniowym, które zapaliło się od racy jednego z fanów zespołu. I pewnie do dziś nikt by o tym już nie pamiętał, gdyby w Montreux nie przebywał inny legendarny zespół, Deep Purple, który planował tam właśnie nagranie albumu Machine Head. Ogień w kasynie, Jezioro Genewskie i dym na wodzie... Cała historia została dokładnie opisana w piosence i słysząc Montreux, a chce się zanucić, że We all came out to Montreux on the Lake Geneva shoreline to make records with a mobile... Tak właśnie powstało legendarne Smoke on the water. Na szczęście podczas mojej wizyty było już dużo spokojniej i nad wodą unosiły się tylko chmury ;).
Odbiłam w głąb miasteczka - nie jest duże, ale wąskie uliczki nadają mu uroku. Poza tym spacer w głąb Montreux oznacza wspinaczkę do góry, bo tafla jeziora to najniżej położona część miasteczka. Ma to swoje plusy, bo im dalej szłam, tym piękniejsze widoki rozciągały się przede mną. Dotarłam w końcu do małego, kamiennego kościółka św. Wincenta. Badania archeologiczne wykazały, że pierwszy kościół stał tutaj już około VIII-IX wieku. To, co zwiedzałam obecnie, pochodzi z przełomu XV i XVI wieku plus - naturalnie - późniejsze renowacje. Świątynia w środku jest dość prosta, zdobiona kolorowymi witrażami. Spod kościoła rozciąga się też fajny widok na Jezioro Genewskie i położony na jego brzegu zamek Chillon.
Do zamku Chillon (Château de Chillon) można dotrzeć z centrum Montreux na dwa sposoby - autobusem 201 (zaledwie 10 minut jazdy) lub spacerem wzdłuż wybrzeża Jeziora Genewskiego (ok. pół godziny piechotą). Osobiście bardziej polecam tę drugą metodę - nie tylko wychodzi taniej, ale zapewnia jeszcze dodatkowe widoki ;). To właśnie ze ścieżki mamy najlepszy widok na zamek, z bliska jest on za duży, by go dobrze zmieścić w kadrze. Po drodze do zamku zrobiono zaś nawet specjalne punkty widokowe, skąd najlepiej robić zdjęcia.
Jeśli wierzyć szwajcarskim hasłom reklamowym, to zamek Chillon stanowi najczęściej odwiedzaną historyczną atrakcję turystyczną w Szwajcarii. Miałam więc szczęście, że mogłam to miejsce zwiedzać podczas pandemii, gdy 90% otaczających mnie turystów to byli Szwajcarzy - obcokrajowców tu niewiele, to i tłumów nie było. Bilet wstępu kosztuje 13,50 CHF (55,25 zł), ale ze Swiss Travel Pass wstęp miałam darmowy. Do tego w kasie dostałam ulotkę z opisem zamku i poszczególnych pomieszczeń w języku polskim. Wszędzie wokół rozstawiono płyny do dezynfekcji rąk, a przed wejściem do każdego pomieszczenia znajdowała się tablica informująca, ile osób może wejść do środka, by utrzymać bezpieczny dystans. Większość się do tych informacji stosowała, choć oczywiście znalazły się wyjątki, co pchały się całą rodzinką do pokoju z tabliczką max. 2 osoby!, gdzie już była dwójka innych turystów...
W zamku spędziłam sporo czasu, wszystko szczegółowo czytając - bardzo lubię takie miejsca. Zamek obronny, zbudowany na niewielkiej wyspie na Jeziorze Genewskim ze świetnym widokiem na Szwajcarską Riwierę. Badania archeologiczne wskazują, że teren ten był zamieszkany już w epoce brązu, a pierwsze wzmianki o zamku sięgają początków XI wieku. Przez długie lata był on w posiadaniu dynastii sabaudzkiej, za panowania której zamek mocno rozbudowano. Z polskojęzyczną ulotką przechodzę przez  dziedzińce, sale zamkowe, lochy, baszty obronne - wszystko jest świetnie opisane, bardzo szczegółowo... Można się czuć, jakby zwiedzało się z przewodnikiem, który w 100% dopasowuje się do tempa zwiedzającego - dużo bardziej wolę takie ulotki od popularnych audioguide'ów. W środku spędziłam dobre trzy godziny, a myślę, że można by i więcej ;).
Po wyjściu z Château de Chillon czekał mnie jeszcze półgodzinny spacer z powrotem do centrum Montreux i musiałam już zacząć myśleć o powrocie do Lozanny, robiło się późno. Na szczęście rozpogodziło się trochę (mimo że na zdjęciach wszystko nadal wygląda ciemno i pochmurnie ;) ) i zaryzykowałam odbycie drogi powrotnej już nie pociągiem, ale statkiem. Rejs trwał ok. godziny i przepływaliśmy wzdłuż charakterystycznych tarasów porośniętych winoroślami - winnice Lavaux wpisano na Listę UNESCO i gdybym miała więcej czasu, coś czuję, że testowanie wina znalazłoby się na liście moich szwajcarskich doświadczeń... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze