Advertisement

Main Ad

Zamek, cmentarz i klasztor, czyli obrzeża Sopronu

Węgry Sopron - pomnik
Węgierski Sopron był jednym z moich pierwszych jednodniowych wypadów z Wiednia. Kierunek wręcz idealny, bo miasteczko piękne, ciekawe z historycznego punktu widzenia, a do tego położone zaledwie godzinę jazdy pociągiem od Wiednia. Już wtedy miałam poczucie, że ten jeden dzień to jednak za mało jak na Sopron. Zwiedziłam historyczne centrum, ale ciągnęły mnie jeszcze obrzeża. Nie mając więc żadnych planów na jedną z październikowych niedziel, wsiadłam w poranny pociąg i już godzinę później byłam w Sopronie. Z tym, że tym razem nie skierowałam się do centrum miasteczka, ale poszłam w zupełnie przeciwnym kierunku... :)
Przecięłam jesienny Erzsébet-kert, czyli ogród Elżbiety, który otrzymał tę nazwę w 1899 roku, by upamiętnić zamordowaną rok wcześniej królową. No właśnie, królową, bo dla Węgrów Sisi nie była przecież cesarzową, co lubią podkreślać na wszystkich tablicach informacyjnych ;). A sam ogród był wcześniej znany jako Neuhof, władze miejskie zakupiły go i udostępniły odwiedzającym w 1763 roku. W parku rozstawiono liczne tablice informacyjne o historii tego miejsca - głównie po węgiersku, ale na dole każdej tablicy znalazłam skrót informacji również po niemiecku i angielsku. Jednak to nie ogród Elżbiety był moim celem tego dnia - kierowałam się do Taródi vár, oddalonego ok. 40 minut spacerem od dworca.
Taródi vár to zamek, patrząc na który trudno uwierzyć, że powstał dopiero w drugiej połowie... XX wieku. István Taródi miał chyba fioła na punkcie zamków, bo pierwszy - jeszcze drewniany - wybudował zaraz po wojnie na terenie należącym do swoich rodziców. W 1951 roku zakupił własną posiadłość, na którą początkowo przeniósł pierwszy zamek. Potem odbył parę rodzinnych wycieczek po Europie, by przyjrzeć się średniowiecznym zamkom i w 1959 roku rozpoczął budowę tego właściwego, kamiennego. I nie to, że Taródi był jakimś ekscentrycznym milionerem, który zamówił sobie zamek, bo tak mu się widziało - facet większość prac wykonywał własnoręcznie, czasem przy pomocy rodziny. Zajęło mu to dobre pięćdziesiąt lat, podczas których przychodził na budowę już o 5 rano, by jak najwcześniej zacząć pracę... No miał fioła, nie da się tego inaczej określić ;).
Prace nad zamkiem trwały przez całe życie Taródiego, który zmarł w 2010 roku. A nawet patrząc na znajdujące się w niektórych miejscach rusztowania, chyba jego synowie wciąż kontynuują dzieło życia ojca. Za 700 forintów (8,90 zł) można wejść do środka i zwiedzić niewielką wystawę poświęconą zamkowi - wszystko po węgiersku, ale w cenie biletu jest też wstęp na taras widokowy, więc i tak warto ;). Na kasie siedział starszy Węgier, nieznający ani niemieckiego, ani angielskiego (w tej kolejności, bo przy granicy niemiecki jest zdecydowanie częściej rozumiany niż angielski). Pan wyszedł z założenia, gdy będzie mi powoli i wyraźnie objaśniał po węgiersku, co i w jakiej kolejności zwiedzać, to zrozumiem... No powodzenia ;).
Google Maps pokazywało mi, że niecały kilometr od zamku znajduje się klasztor, więc zdecydowałam, że to będzie mój kolejny kierunek ;). Idąc przez las, zobaczyłam po prawej stronie bramę cmentarza z napisem: hősi temető - cmentarz bohaterów. Ciągnące się pod kolorowymi, jesiennymi drzewami rzędy krzyży natychmiast przykuły moją uwagę i z radością odkryłam, że brama była otwarta. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że w Sopronie znajduje się nekropolia wojenna, ale skoro na nią trafiłam, oczywiście musiałam zajrzeć.
Cmentarz wojskowy w tym miejscu powstał już w latach siedemdziesiątych XIX wieku - chowano na nim żołnierzy zmarłych w pobliskim szpitalu wojskowym. Masowe pogrzeby zaczęły się dopiero podczas I wojny światowej - w sąsiednich szpitalach (wojna wymusiła utworzenie w pobliżu również baraków szpitalnych) leczono żołnierzy oraz jeńców wojennych. Przyglądając się krzyżom z tamtych czasów, widziałam nie tylko węgierskie nazwiska, ale często też słowo Włoch, Austriak czy Chorwat. Nowe groby powstały też podczas II wojny światowej - szczególnie po bombardowaniu Sopronu w 1944 roku. Po wojnie chowano tu też bliskich poległych oraz żołnierzy związanych z miastem. Cmentarz bohaterów to bardzo spokojne miejsce, położone nieco na uboczu, więc oprócz mnie nikogo tu nie było w ciepły, jesienny weekend. Jakkolwiek to nie brzmi, lubię takie miejsca ;).
Jak już wspomniałam, zanim pobłądziłam na cmentarzu, kierowałam się do pobliskiego klasztoru. A będąc bardziej precyzyjną - byłego klasztoru. W 1441 roku paulini wybudowali tu niewielką kapliczkę, która wkrótce potem została rozbudowana do rozmiarów kościoła, wokół którego rozrósł się klasztor. W wieku XVIII Austria zwróciła się ku sekularyzacji, zakon paulinów rozwiązano, a kościół potem stał pusty przez dłuższy czas. Jeszcze potem w latach 1892-1950 w klasztorze rezydowały karmelitanki, ale dziś znajdziemy tu co najwyżej hotel ;). Warto tu jednak podejść - najlepiej od strony miasta, a nie lasu, bo do kościoła prowadzą schody otoczone rzędem barokowych rzeźb.
XV-wieczny kościół Królowej Niebios to jeden z przykładów gotyku, który potem próbowano usilnie przerobić na barok ;). Z polskiego punktu widzenia ciekawostką jest niewątpliwie ołtarz, w którego centrum umieszczono XVI-wieczny obraz przedstawiający Matkę Boską Częstochowską. Boczny ołtarz to już barok, a drewniane ławki dla księży - rokoko. W kościele na uwagę zasługują również piękne, XVIII-wieczne freski. Przyznam, że zajrzałam tutaj po prostu dlatego, że był to kościół po drodze, a byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym, co zobaczyłam.
Wciąż patrząc na Google Maps, ruszyłam do kolejnego punktu w pobliżu - platformy widokowej gloriette kilátó. Google prowadziło mnie ulicą, od której potem miała odbić leśna ścieżka... Tylko że do tego potem nie dotarłam. Bo droga się nagle urwała, choć według mapy ulica biegła dalej. W rzeczywistości jednak stanęłam na skraju lasu, przez który, owszem, biegły ścieżki, ale żadna we właściwym kierunku ;). Nie mając za bardzo innego wyjścia, poszłam dróżką, która biegła w bok, zamierzając skręcić potem, gdzie się tylko da... Sama chyba byłam zaskoczona, że tak błądząc po lesie, co jakiś czas sprawdzając jedynie GPSa, trafiłam tam, gdzie chciałam. Gloriette kilátó okazało się drewnianą wieżyczką, z której był widok na okoliczne pola - Sopron był akurat w drugą stronę i zasłaniał go las. Na szczęście z wieży do miasta prowadziła nieco szersza ścieżka, choć i tak przy tym błądzeniu udało mi się zrobić tego dnia prawie 20 kilometrów pieszo...
Zanim jednak zatoczyłam kółko z powrotem na dworzec, chciałam zahaczyć o jeszcze jedną wieżę widokową. Okazuje się, że w okolicy Sopronu jest ich aż osiem i naprawdę można się przyjrzeć okolicy chyba z każdej możliwej strony. Ja miałam na oku Sörházdombi-kilátó - nie tylko zdecydowanie wyższą od poprzedniczki, ale też lepiej położoną. Stąd było widać nie tylko Sopron, ale i znajdujące się za nim położone na granicy Jezioro Nezyderskie.
Rozglądając się z wieży, wypatrzyłam nawet zamek Taródi, a dokładniej wystające ponad drzewami wieże. Te wszystkie piękne reklamowe zdjęcia zamku robione z góry musiały być z drona, innej opcji nie widzę ;). Sörházdombi-kilátó jest oddalona od centrum Sopronu o ok. 3 kilometry, więc przydał się i zoom w aparacie, by lepiej się przyjrzeć budynkom w tej części miasta. Zresztą do samego centrum też jeszcze na chwilę zajrzałam, planując lunch w polecanej w internetach knajpce... która okazała się zamknięta ;). Tak naprawdę większość tego dnia stanowiły spacery po lasach, bo między wszystkimi wymienionymi tu miejscami były pewne odległości, a do tego często szłam na czuja i wychodziło mi przez to trochę dodatkowych kilometrów... Ale przecież nie powiem, że nie było warto! :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze