Advertisement

Main Ad

Walencja: Miasto Sztuki i Nauki oraz wybrzeże

Walencja Miasto Sztuki i Nauki
Po pierwszym dniu spędzonym na odkrywaniu historycznego centrum Walencji, przyszedł czas na inną część miasta. Przeglądając foldery turystyczne, wiedziałam, że koniecznie muszę dotrzeć do słynnego Ciudad de las Artes y las Ciencias, czyli Miasta Sztuki i Nauki, no i choć na chwilę zajrzeć nad morze. To był styczeń, i tak na plaży bym nie siedziała, ale musiałam wykorzystać ostatni dzień słonecznej pogody, by choć przez chwilę po tej plaży pospacerować. Zwłaszcza, że znajoma Hiszpanka poleciła mi restaurację na lunch w tej okolicy, więc odpadło mi jeszcze googlanie gdzie zjeść w Walencji? ;) Zatem miałam wstępny plan na ten dzień i nie spodziewałam się, jak intensywnie to wyjdzie. Szczególnie, że między wybranymi miejscami odległości były na tyle krótkie, że nie opłacało się wsiadać w autobus, ale na tyle długie, by jednak trochę czasu te spacery zajęły. A gdy w styczniu dzień jest krótki, czas to pieniądz... ;)
Z hotelu wyszłam ok. 8:30, czyli mniej więcej o wschodzie słońca. Wcześniej nie było sensu, bo nie dość, że ciemno i zimno, to i tak wszystko w Mieście Sztuki i Nauki otwierało się dopiero o 10. A ja do przejścia miałam ledwie cztery kilometry, a i to nieco dłuższą, specjalnie wybraną trasą. Jardí del Turia, czyli ogrody Turii to jeden z najciekawszych projektów parkowych, jakie miałam kiedykolwiek okazję zobaczyć. Turia to rzeka wpadająca do Zatoki Walenckiej Morza Śródziemnego, która kiedyś przepływała przez centrum Walencji. Co za tym idzie - zdarzały się tu powodzie, a po jednej z nich - dość katastrofalnej w skutki (w październiku 1957 roku, kiedy zginęło ponad 80 osób) - Hiszpanie powiedzieli dość. I z końcem XX wieku zbudowali kanał, którym przekierowano rzekę z dala od centrum, a dawne koryto Turii osuszono i przemieniono w ogromny, długi park. Idąc w kierunku Ciudad de las Artes y las Ciencias, zdecydowałam się właśnie na spacer przez ogrody Turii, a właściwie tylko przez ich część. Bo cały park to nie tylko tereny zielone i fontanny, ale też obiekty sportowe czy słynna hala koncertowa Palau de la Música de València.
I dotarłam w końcu do miasta przyszłościCiudad de las Artes y las Ciencias. Futurystyczny kompleks jest jedną z głównych atrakcji Walencji i kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go - jeszcze na zdjęciach - ciężko mi było uwierzyć, że w historycznym mieście stworzono coś takiego! Przekierowanie Turii dało Hiszpanom trochę miejsca w centrum Walencji na fajny, nowoczesny kompleks, no i efekt jest powalający ;). Za projekt odpowiadali architekci Santiago Calatrava oraz Félix Candela - prace rozpoczęto w lipcu 1996 roku i już w niespełna dwa lata później oddano do użytku pierwszy obiekt, L'Hemisfèric. Kolejne etapy prac następowały szybko jeden po drugim i w 2009 roku otwarto ostatnią część kompleksu, L'Àgorę.
Co wchodzi w skład tego futurystycznego kompleksu? Wspomniany już L'Hemisfèric, czyli kino IMAX oraz planetarium. Muzeum Nauki Księcia Filipa (Museo de las Ciencias Príncipe Felipe) - nowoczesne muzeum technologii i nauki, podobno bardzo fajne, ale przez ograniczony czas odpuściłam je sobie. Park L'Umbracle, który jakimś cudem przegapiłam i tego sobie nie mogę darować najbardziej. To znaczy wiem, dlaczego przegapiłam - park znajduje się na wysokości, nad parkingiem, a ja spacerowałam po poziomie zero, z którego nie rzuciły mi się w oczy żadne schody ani ścieżka do góry. A że nie czytałam wcześniej za dużo o tym, co zobaczyć na miejscu, to po prostu spacerowałam po kompleksie, gdzie mnie oczy poniosą - no i tam mnie nie poniosły... :( 
Wracając jednak do obiektów Miasta Sztuki i Nauki. Znajdziemy tam też największe europejskie oceanarium, L'Oceanogràfic, które było moim must-see w całym kompleksie. Następnie otworzono operę w budynku nazwanym Pałacem Sztuk Królowej Zofii (El Palau de les Arts Reina Sofia), a na końcu do kompleksu dołączyła L'Àgora, czyli kryta arena, na której organizowane są różne wydarzenia. Wszystkie budynki otoczone są wodą, utrzymane w futurystycznych kształtach, w większości pomalowane na biało. Dotarłam na miejsce w sobotę około godziny 10, gdy już trochę osób wyszło na dwór, jednak turystyczna część miasta wciąż jeszcze spała - mogłam sobie robić zdjęcia ze statywem, nikomu nie przeszkadzając... :)
Kiedy podeszłam do oceanarium, okazało się, że wcale takich pustek to tu nie ma... ;) Słoneczna sobota wyciągnęła też z domu sporo miejscowych, bo to głównie Hiszpanie stali w dość długiej kolejce do kasy biletowej. Chciałam kupić tylko bilet na oceanarium, ale pan w kasie szybko zaczął mi przedstawiać też inne możliwości biletów łączących kilka atrakcji. A hiszpańskie szybko to naprawdę szybko i po prostu zaczęłam się gubić ;). Bilet dla osoby dorosłej (ceny z początku 2022 roku) do L'Oceanogràfic kosztuje 31,90 €. Za dodatkowe 3 € jest jeszcze wstęp do kina 4D. Oceanarium i muzeum w bilecie łączonym kosztują 33,40 €. Tyle samo oceanarium i L'Hemisfèric. Pakiet wszystkich trzech atrakcji wyceniono na 39,10 €. Na muzeum nie miałam czasu, to wiedziałam od początku. Fanką kina nie jestem, ale pomyślałam, że za niewielką dopłatą to w sumie mogę coś zobaczyć. I facet tak mi namieszał ofertą kina 4D w oceanarium i kina IMAX w L'Hemisfèric, że kupiłam to drugie, myśląc o tym pierwszym. No życie, cóż poradzić ;). 
W końcu i tak najbardziej zależało mi na oceanarium, a tu już dostałam właściwy bilet ;). Uwielbiam oceanaria, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to najwłaściwsze podejście, bo miejsce zwierząt jest w naturze. Jednak te hektolitry wody, rybki, meduzy, rekiny, żółwie, płaszczki... Nie wiem, ma to coś w sobie, że mogłabym tam siedzieć godzinami, po prostu patrząc. Tak, snorkeling w rafie koralowej jest jednym z moich największych marzeń ever ;). Byłam już w ogromnym akwarium w Dubaju, w największym zamkniętym oceanarium Europy w Lizbonie (to w Walencji obejmuje też spory obszar na dworze), o mniejszych w stylu wrocławskiego, monakijskiego czy sztokholmskiego nie ma nawet co wspominać. Ale to mi się chyba nigdy nie znudzi, więc i w Walencji oceanarium stało się dla mnie punktem obowiązkowym zwiedzania :).
Otwarty w lutym 2003 roku L'Oceanogràfic obejmuje obszar 100.000 m2, a w i przy zbiornikach wodnych o łącznej pojemności 42 milionów litrów żyje ok. 4500 zwierząt, przedstawicieli 500 gatunków. Teren oceanarium jest na tyle duży, że w wielu miejscach znajdziemy mapy i strzałki kierujące do kolejnych sekcji... a i tak często miałam wrażenie, że błądzę, nie byłam pewna, czy nie omijam jakichś fragmentów lub wracałam w miejsca, gdzie już byłam. L'Oceanogràfic to miejsce, w którym spokojnie można spędzić cały dzień - tylko może nie w weekend, bo jednak wtedy jest dość tłoczno. W czasach covidowych przy niektórych pomieszczeniach stała ochrona i pilnowała, by do środka nie wchodziło za dużo osób. 
Jak w większości tego typu miejsc, warto się zorientować, kiedy odbywa się karmienie zwierząt - to czasem dodatkowa atrakcja. Ja się nie zorientowałam, ale akurat trafiłam na godzinę karmienia lwów morskich, więc zatrzymałam się, by obejrzeć. Opiekunowie zwierząt opowiadali publiczności trochę ciekawostek o nich, ale niestety, wszystko było tylko po hiszpańsku, więc wyłapywałam jedynie pojedyncze słówka (może w sezonie tłumaczą też na angielski, tego nie wiem).
Brak wcześniejszego zorientowania się w szczegółach oceanarium zaowocował też przykrą niespodzianką. Zobaczyłam na mapce też delfinarium, ale mój mózg zrozumiał to jako basen z delfinami. Byłam więc bardzo negatywnie zaskoczona, gdy podążyłam za rozentuzjazmowanym tłumem i trafiłam na pokaz z wykorzystaniem tych zwierząt... Dla jasności, jestem kompletnie przeciwna takiemu wykorzystywaniu zwierząt i zdecydowanie wolałabym, żeby takich atrakcji w ogóle nie było (fajnie to urządzili z pokazem w cenie biletu, pewnie gdyby trzeba było za to płacić osobno - nawet przy tańszym podstawowym bilecie - to sporo osób by się na to nie skusiło, a tak...). Całego pokazu nie obejrzałam - wystarczył mi fragment, bym upewniła się w swoim przekonaniu, że mi się to nie podoba. Do tego - o ile rozumiałam swoim łamanym hiszpańskim - jeszcze próbowano przekonać publiczność, ile to oceanarium nie robi dobrego dla delfinów... Delfinarium w L'Oceanogràfic jest największym w Europie i jasne, prowadzą tu różne badania i inwestują w opiekę i ochronę zwierząt, tylko po co te pokazy?
Oceanarium jest podzielone na części tematyczne, poza wspomnianym już delfinarium są to: regiony tropikalne, śródziemnomorskie, Antarktyka (pingwiny), Arktyka (białuchy arktyczne), rekiny, foki, żółwie, krokodyle, lwy morskie, oddzielnie jest też ptaszarnia. Ponadto na terenie kompleksu znajdziemy kilka restauracji (podczas mojego pobytu tylko niektóre były otwarte), sklepik z pamiątkami, plac zabaw, no i wspomniane już wcześniej kino 4D. Według strony internetowej oceanarium, filmy trwają zaledwie ok. 10 minut i są emitowane dość rzadko (a jeszcze rzadziej po angielsku), więc warto zorientować się wcześniej, o której godzinie można trafić na pokaz.
Zwiedzanie oceanarium zakończyłam w części z ptakami, a trochę ich tu jest - najbardziej rzucają się w oczy flamingi... ;) Zaczęłam się już powoli zbierać - nie tylko ze względu na spory tłum w sobotnie popołudnie, ale po prostu minęła mi już pora lunchu. A ten zaplanowałam sobie przecież na wybrzeżu, do którego musiałam najpierw dotrzeć. Zatem kiedy burczenie w moim brzuchu stało się już chyba głośniejsze niż krzyki ptactwa i dzieciaków naokoło, stwierdziłam, że koniec tego dobrego... ;)
Walencką plażę od Miasta Sztuki i Nauki dzielą zaledwie trzy kilometry, więc po dłuższym spacerze znalazłam się w marinie. Wejścia do portu pilnuje charakterystyczny, neoklasycystyczny budynek z zegarem (dosłownie Edificio del Reloj), w którym swą siedzibę mają miejskie władze portowe. Trochę żałuję, że byłam w Walencji zaledwie trzy dni, bo myślę, że w samym porcie i przy plaży można spędzić zdecydowanie więcej czasu, niż mogłam temu miejscu poświęcić :(.
Moja hiszpańska koleżanka poleciła mi położoną przy plaży restaurację La Pepica - niestety, okazała się zamknięta, mimo że trafiłam tam w porze zaznaczonej w internecie jako godziny otwarcia. Były na drzwiach jakieś karteczki z informacją, ale że do drzwi trzeba by przejść przez zamknięty taras, więc nie udało mi się przeczytać, dlaczego jest zamknięte ;). Zajrzałam więc do położonej tuż obok knajpki El Tridente de Neptuno, która miała nawet lepsze oceny i nie byłam zawiedziona. Zamówiłam sobie za ok. 20€ menu dnia, składające się z zupy, startera, głównego dania i deseru i wszystko mi smakowało. Wybór był nieprzypadkowy, bo głównym daniem była paella valenciana. Nigdy nie próbowałam paelli, bo nie jadam owoców morza, a tak mi się to danie kojarzyło. Dopiero właśnie koleżanka mnie uświadomiła, że tradycyjna paella valenciana owoców morza nie zawiera. Może zawierać ślimaki, ale ona mi akurat poleca bez, więc postąpiłam zgodnie z jej radą. W daniu było zaś mięso kurczaka i królika i w sumie chyba najbardziej pasowałoby mi z samym kurczakiem... ;) Nie powiem, żebym stała się potem szczególną fanką paelli - było dobre, ale bez rewelacji.
A potem trzeba się było rozruszać, czyli idealnie na spacer po plaży... ;) Plaże w centrum Walencji ciągną się na długość 3,5 kilometra, są czyste, piaszczyste i bardzo szerokie. Tak szłam, szłam i się zastanawiałam, czy ja w końcu dojdę do tego morza...? ;) Plaża El Cabanyal, znajdująca się w dawnej rybackiej dzielnicy, ma 200 metrów szerokości, więc zapewne i w letni dzień da się tu utrzymać dystans od innych opalających. W styczniu było tu pusto - choć słońce grzało do ok. 16 stopni, odczuwalna temperatura na wietrze była jednak niższa i nie przyszło mi nawet do głowy rozpięcie kurtki.
Wzdłuż plaży biegnie deptak, który był zdecydowanie bardziej zatłoczony niż sama plaża (zapewne łatwiej iść po chodniku niż po piasku ;) ). Obok znajdziemy informację turystyczną, liczne restauracje, hotele, sklepiki z pamiątkami - ot, standardowe nadmorskie atrakcje. Deptak zaczyna się przy charakterystycznej rzeźbie Gigante de sal oraz dwóch ogromnych flagach - Hiszpanii i Walencji. Początkowo myślałam, że przyjdzie mi spędzić więcej czasu na wybrzeżu, ale chłód i wilgoć od morza szybko mnie zmogły, długo tu w zimie nie wytrzymałam... ;)
W drodze powrotnej zahaczyłam znów o Miasto Sztuki i Nauki, miałam w końcu wykupiony bilet do kina w L'Hemisfèric (nie mogłam zajrzeć zaraz po oceanarium, bo byłam głodna, a zresztą i tak mieli przerwę w środku dnia, wiadomo, sjesta). Filmy w kinie IMAX trwają około godziny, ja trafiłam na jakiś o Amazonii - na szczęście dostawało się słuchawki, w których można było wybrać język, więc nie musiałam się znów męczyć z hiszpańskim. Film nieszczególnie mnie zainteresował, ogromny ekran wywołał zawroty głowy i po wyjściu stwierdziłam jedynie, że wolałabym spędzić tę godzinę, włócząc się jeszcze po Ciudad de las Artes y las Ciencias. Bo po wyjściu z L'Hemisfèric niezbyt mogłam sobie już na to pozwolić - zaczęło się ściemniać, a ja chciałam wrócić do centrum jeszcze przed całkowitym zapadnięciem zmroku. Te styczniowe dni to są jednak trochę za krótkie... Jeśli będziecie w Walencji, to na Miasto Sztuki i Nauki polecam przeznaczyć cały dzień... a możliwe, że i tak będziecie potem odczuwać niedosyt ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze