Advertisement

Main Ad

Ostrzyhom - dawna stolica Węgier

Ostrzyhom katedra zamek
Podczas ostatniego wypadu na Węgry zatrzymałam się na noc w Budapeszcie, ale wiedziałam, że nie zamierzam spędzić całego weekendu w stolicy. Od jakiegoś czasu ciągnął mnie już graniczący ze Słowacją Ostrzyhom (który w języku węgierskim funkcjonuje jako Esztergom i naprawdę nie rozumiem, komu przyszło do głowy przetłumaczyć fajnie brzmiące Estergom na takie zgrzytliwe Ostrzyhom...* :P ) i to tam zdecydowałam się wyskoczyć na jednodniówkę. Z dworca Budapeszt-Nyugati co pół godziny kursują pociągi między dwoma miastami, a przejazd trwa nieco ponad godzinę. Pełny bilet kosztuje 1.120 HUF (biorąc pod uwagę, jak bardzo szaleją waluty ostatnimi dniami, nie wiem, czy jest sens przeliczać na złotówki, no ale... obecnie to ok. 14,05 zł), zawsze można jednak kilka procent oszczędzić, kupując bilet w automacie lub przez internet.
* I w sumie to zabawne, że choć piszę po polsku, to komputer podkreśla mi polską nazwę miasta, a Esztergom rozpoznaje... ;)
Centrum miasta od dworca kolejowego dzieli półgodzinny spacer - niby niedużo, ale jednak przy krótkim, lutowym dniu dodatkowa godzina zmarnowana na przejście do centrum i powrót na dworzec jednak robi różnicę. Zwłaszcza, że przez większość czasu idzie się przez raczej mniej reprezentatywne dzielnice miasta... ;) Mijałam też po drodze parę kościołów, ale tutaj w Ostrzyhomiu szczęścia nie miałam - jedyną otwartą świątynią była bazylika, dla której tu zresztą przyjechałam. Skoro szłam od dworca, centrum miasta zaczęło się dla mnie od placu Széchenyi, na którym już w średniowieczu odbywały się regularne targi i który po dziś dzień stanowi główny plac Ostrzyhomia. Przed ratuszem stoi kolumna św. Trójcy, a cały plac otaczają ładnie odnowione budynki, głównie z XVIII i XIX wieku. Aż ciężko uwierzyć, że wystarczy odejść w którąś z bocznych uliczek, by trafić na odrapane domy i dziurawe drogi - a to wciąż jedno i to samo centrum...
Pomiędzy przepływającym tędy Dunajem a wzgórzem zamkowo-katedralnym ciągnie się urocza dzielnica zwana Víziváros, czyli Wodne Miasto. Bo wody tu nie brakuje - jest w końcu sam Dunaj, jest wąski kanał oddzielający od miasta wyspę Prímás, są i gorące źródła, od których Víziváros wzięło swoją nazwę. Wzdłuż rzeki ciągnie się promenada, jest tu gdzie usiąść i odpocząć. Ale siadanie na ławce mi się nie widziało - nie tylko dlatego, że był luty i temperatury zachęcały raczej do pozostawania w ruchu ;). Po Wodnym Mieście warto pospacerować wąskimi uliczkami, wzdłuż których ciągną się kolorowe domki, miejscowe muzea i - zamknięty, bo jakże by inaczej - kościół.
Google Maps pokazywało mi jakąś trasę naokoło, by dostać się na szczyt wzgórza, ale wydawało mi się nierealne, żeby nie było gdzieś bliżej jakiejś ścieżki. I miałam rację, bo już po paru chwilach spacerowania po Víziváros trafiłam na znak informujący, że kilkadziesiąt metrów dalej znajdują się schody biegnące na wzgórze. Szybko zbliżyłam się do murów zamkowych, mijając po drodze parę punktów widokowych - owszem, można się rozglądać i tutaj, ale zdecydowanie lepiej wejść od razu na górę dla zdecydowanie lepszych widoków ;).
Na szczęście pogoda dopisała - było zimno, ale słonecznie i Dunaj lśnił niebieską wstęgą, oddzielając dwa państwa. Po drugiej stronie ciągnie się już słowacka miejscowość Štúrovo. Sam Ostrzyhom szczególnego wrażenia ze wzgórza nie wywiera, bo jego najbardziej reprezentatywne punkty - bazylika i zamek - same się na tym wzgórzu znajdują. W centrum punktu widokowego postawiono ogromny biały pomnik przedstawiający koronację św. Stefana, pierwszego króla Węgier.
No ale... bazylika! W końcu dla niej tu przyjechałam ;). Katedra Wniebowzięcia NMP i św. Wojciecha (może węgierska nazwa nie brzmi, jakby św. Wojciecha też brali do nieba...) to główna i największa świątynia Węgier. Było to dla mnie niemałym zaskoczeniem, kiedy przeczytałam o katedrze po raz pierwszy - jakoś zawsze sobie wyobrażałam, że głównym kościołem jest bazylika św. Stefana w Budapeszcie, w końcu to przecież stolica... Tymczasem założony w X wieku Ostrzyhom to jedno z najstarszych węgierskich miast i do wieku XIII była to stolica kraju. To tu koronowano św. Stefana, a pierwszą katedrę - dedykowaną samemu św. Wojciechowi - zbudowano tu już na początku XI wieku, zresztą na rozkaz świętego króla. Nie przetrwała ona jednak do dnia dzisiejszego - podobnie jak i kilka późniejszych wybudowanych w tym miejscu świątyń. Przez Węgry przetaczały się armie mongolskie i tureckie, zamieniając kościoły w gruzy...
Na początku XIX wieku podjęto decyzję, by resztki dawnej katedry rozebrać i w jej miejscu zbudować nową, żeby przywrócić miastu dawny blask węgierskiej stolicy religijnej. W 1822 roku pod okiem architekta Pála Kühnela rozpoczęto pracę nad nową, neoklasycystyczną bazyliką. Świątynię konsekrowano w roku 1856, a w pełni ukończono w trzynaście lat później. Kościół jest spory i bardzo przestronny, ale trochę mnie rozczarował - chyba spodziewałam się większego wow po głównej świątyni Węgier. Do tego część katedry była w remoncie i te rusztowania też nie wywierały specjalnego wrażenia ;). Bardziej wpadła mi w oko boczna kaplica Bakócza z początku XVI wieku - jedyna do dziś zachowana część dawnej świątyni. To renesansowa kaplica grobowa, uznawana za prawdziwe dzieło sztuki, a sam Tamas Bakocz był ostrzyhomskim arcybiskupem.
Największym minusem przeprowadzanych w katedrze renowacji nie były jednak wszechobecne rusztowania, ale też fakt, że część normalnie dostępnych pomieszczeń była w lutym zamknięta. Nie można było zwiedzać skarbca czy wejść na taras widokowy pod kopułą świątyni. Jedyną udostępnioną częścią - poza samym kościołem - były krypty (wstęp darmowy). Powstały one w XIX wieku, czyli też dopiero podczas budowy nowej bazyliki, i spoczywają tu późniejsi arcybiskupi Ostrzyhomia - w tym zmarły w Wiedniu węgierski prymas József Mindszenty.
Skoro Ostrzyhom był stolicą państwa, musiał mieć swoją twierdzę. Zamek królewski został odbudowany i wznosi się na wzgórzu, tuż obok katedry. Bilet wstępu kosztował 2.000 HUF (25,18 zł) i, ku mojemu zaskoczeniu, wszystkie wystawy były opisane również po angielsku, co znacznie ułatwiło mi zwiedzanie ;). Do 1241 roku (czyli aż do najazdu tatarskiego) było to serce węgierskiego państwa, a gdy król Béla IV przeniósł stolicę do Budy, zamek przeszedł w ręce ostrzyhomskiego arcybiskupa. Na przestrzeni lat zamek dzielił też los niszczonej przez najeźdźców katedry, choć w XVI wieku miał więcej szczęścia - zdobyty przez sułtana Sulejmana stał się ważną twierdzą imperium osmańskiego. Co, naturalnie, przyniosło mu później kolejne wojny i oblężenia... 
Nie jest to może najwspanialszy zamek, jaki miałam okazję kiedykolwiek zwiedzać, ale to faktycznie fajna ciekawostka - podobało mi się zdecydowanie bardziej niż w bazylice. Fragmenty budynku zachowały się w całkiem niezłym stanie sprzed wieków, jak chociażby tzw. komnata św. Stefana, w której według legendy król przyszedł na świat. Zdecydowanie największą atrakcją jest kaplica zamkowa, w której wciąż zachowały się freski z XIII-XV wieku. No i oczywiście ta kaplica jest jedyną częścią zamku, w której nie można robić zdjęć ;). Wpadła mi w oko też sala rycerska z portretami węgierskich królów, w której kącie znajdziemy XII-wieczny marmurowy tron oraz replikę korony królewskiej.
Po zejściu ze wzgórza zamkowego postanowiłam natychmiast... wejść na sąsiednie wzgórze ;). Tuż obok znajduje się bowiem Szenttamás, będący swego czasu oddzielną wioską, którą wchłonął rozrastający się Ostrzyhom. Wzdłuż ścieżki znajdziemy barokową kalwarię z przełomu XVIII i XIX wieku, a na samym szczycie wzgórza św. Tomasza stoi niewielka klasycystyczna kapliczka Matki Boskiej Bolesnej... Zamknięta - niczego innego się już nie spodziewałam.
Ze względu na swoje położenie wzgórze św. Tomasza jest fajnym punktem widokowym na zamek i bazylikę, górujące nad Ostrzyhomiem. Ale Szenttamás to nie tylko wzgórze z kapliczką i nieco krzywą kalwarią. W dół schodzę inną drogą - tzw. schodami św. Stefana, zbudowanymi w latach trzydziestych XIX wieku. Kończą się one przy rzymskim kamieniu milowym z III wieku, a parę kroków dalej trafiam na jedną z najważniejszych budowli tej dzielnicy - dawną synagogę, która przestała pełnić swoją funkcję w trakcie II wojnie światowej, gdy w budynek trafiła bomba, a większość żydowskich mieszkańców Ostrzyhomia została deportowana...
Wróciłam jeszcze na chwilę pod wzgórze zamkowe, bo u jego stóp ciągnie się charakterystyczny tunel zwany Ciemną Bramą. Zbudowany w stylu neoklasycystycznym, ma 90 m długości i powstał w latach dwudziestych XIX wieku. Nazwa wzięła się z początkowego braku oświetlenia, choć jak widzę współczesne nocne zdjęcia, w Ciemnej Bramie nie jest już ciemno... ;) Po drugiej stronie tunelu wznosi się budynek Centrum Teologicznego św. Wojciecha i nawet na chwilę zajrzałam do środka, widząc wchodzących ludzi, ale okazało się, że wchodzą na jakieś wydarzenie z zaproszeniami...
Zwiedzanie miasta postanowiłam zakończyć na moście Marii Walerii, łączącym Ostrzyhom ze słowackim Štúrovem. Po drugiej stronie już nie łaziłam, niezbyt dużo czasu zostało do zachodu słońca, a chciałam wrócić do Budapesztu o w miarę sensownej porze. Nie wspominając już nawet o tym, że to było jeszcze przed poluzowaniem obostrzeń i w sumie nie powinnam była nawet wkraczać na teren Słowacji bez wypełniania covidowego formularza wjazdowego :P. A wracając do samego mostu, ma on 500 m długości, dopuszczony jest tu ruch zarówno pieszy, jak i samochodowy, a pierwotny most oddano do użytku w 1895 roku. Burzono go i odbudowywano dwukrotnie - po zniszczeniach z okresu II wojny światowej na odbudowę mostu trzeba było czekać ponad pięćdziesiąt lat.
Ostrzyhom to takie specyficzne miasto - nie zachwyca zabytkami czy architekturą, a jednak przyjemnie je było odwiedzić. Nawet w lutym, który generalnie uważam za najgorszy miesiąc na zwiedzanie europejskich miast, bo jest zimno, dzień jest krótki, a o zieleni nie ma co marzyć. Ostrzyhom jest w sam raz na jednodniówkę, właściwie w ciągu tych kilku godzin zwiedziłam wszystko, co chciałam (fajnie by było, gdyby jeszcze otworzyli co niektóre kościoły, ale nie oszukujmy się, na ich zobaczenie nie potrzeba by było kolejnego dnia). Wątpię, bym jeszcze tu wróciła, w końcu tyle innych miejsc na Węgrzech czeka jeszcze na moją wizytę, ale cieszę się, że miałam okazję zwiedzić dawną stolicę kraju :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze