Advertisement

Main Ad

Październikowe spacery po Warszawie

Warszawa syrenka
Na moją egipską objazdówkę leciałam z Warszawy, a że nie byłam w niej już prawie od roku, postanowiłam przedłużyć wyjazd o kilka dni - spędzonych właśnie w Polsce. Zazwyczaj Warszawa to dla mnie pobyt intensywny towarzysko, jednak tym razem chciałam, by było inaczej. Po pierwsze, bo nie brałam urlopu, tylko zamierzałam stamtąd pracować, co jednak ograniczało nieco czas wolny. A po drugie... Cóż, ja wiem, że żyjemy już, jakby pandemii nie było, ale jednak co i rusz docierają do mnie słuchy o chorujących na COVID znajomych. A ja za długo na ten Egipt czekałam (wyjazd miał się odbyć oryginalnie w 2020... potem w 2021...), by pozwolić koronce znów namieszać w moich planach. Wolałam ograniczyć mocniej warszawskie życie towarzyskie, niż parę razy wyskoczyć na piwo i na dzień przed urlopem obudzić się z gorączką i bez smaku ;). Wszystko ma jednak swoje plusy, bo dzięki temu mogłam spędzić więcej czasu z przyjaciółką, o której się zatrzymałam, a spokojne, jesienne spacery były tym, czego potrzebowałam po intensywnym okresie budżetowym w pracy. Na szczęście pogoda w drugiej połowie października dopisała wręcz idealnie ;).
Można było na ten przykład pójść nad Wisłę i wieczorową porą pospacerować po bulwarach. Mimo temperatur sięgających za dnia nawet 20 stopni tłumów nie było. Była za to syrenka i ładnie podświetlone (prądu w Polsce najwidoczniej nie brakuje :P ) stadion i mosty. Przyzwyczajona do tego, że Warszawę zwiedzam od knajpki do knajpki, z radością wykorzystałam czas na spokojne spacery. Zwłaszcza, że Egipt był stricte objazdówką, wszędzie nas wozili i naprawdę mało się tam nachodziłam. W Wawie można było wyrobić w końcu te 10.000 kroków... ;)
Jednak najciekawszym miejscem, gdzie zawitałyśmy na spacer, okazało się osiedle Przyjaźń na Bemowie. Zbudowane w latach pięćdziesiątych i pełne drewnianych domków oraz zieleni to idealne miejsce na spokojne spacery. Aż nie chce się wierzyć, że obok biegną duże ulice (Górczewska i Powstańców Śląskich) oraz tory, że tuż obok znajduje się metro i właściwie cała tętniąca życiem warszawska dzielnica.
Nazwa osiedla - jak się można domyślać po latach jego powstania - nawiązuje do przyjaźni... polsko-radzieckiej, jakże by inaczej. Domki powstały dla przybyłych z ZSRS budowniczych Pałacu Kultury. Albo, bardziej precyzyjnie, dla kadry technicznej, bo robotnicy na domki jednorodzinne się nie załapali - mieszkali w hotelach pracowniczych. Oczywiście, poza domami mieszkalnymi znajdowały się tu też wszelakie obiekty mniej lub bardziej potrzebne tymczasowym mieszkańcom, takie jak stołówka, boisko czy przychodnia.
A gdy PKiN zbudowano, na osiedle Przyjaźń wprowadzili się studenci. Cytując WikipedięNa terenie o powierzchni 32 ha powstały 33 domy studenckie, 9 hoteli asystenckich, 19 bloków asystenckich, 77 domów jednorodzinnych dla pracowników uczelni oraz 2 hotele robotnicze. No i tak zostało do dziś - większość budynków nadających się dla wielu osób wciąż pełni rolę akademików, w domkach mieszkają rodziny dawnych lub obecnych pracowników uczelni. Są tu też niby jakieś instytucje, ale na żadną otwartą podczas spacerów nie trafiłyśmy. Może to i dobrze, dzięki temu mogłyśmy sobie w spokoju spacerować po okolicy, właściwie nie natrafiając na ludzi.
Kolejnym miejscem, do którego wyciągnęła mnie przyjaciółka (trudno nie było, lubię muzea ;) ) było Muzeum Azji i Pacyfiku na Solcu. Bilet wstępu kosztuje 15 zł, a wystawy stałe obejmują pięć obszarów: Azję Południowo-Zachodnią, Azję Centralną, Mongolię, Indonezję i Strefę Dźwięków. Już po nazewnictwie wystaw widać, że nie wszystkie obszary Azji i Pacyfiku są tu omówione (choć podobno kolejne części są w przygotowaniu), a i z tych nie każda wystawa ma tak samo pokaźne zbiory. Zdecydowanie najwięcej uwagi poświęcono tu Indonezji - po prostu z tego kraju mają najwięcej obiektów.
Co tu znajdziemy? Przede wszystkim liczne stroje regionalne, biżuterię oraz drobne przedmioty codziennego użytku. Ku mojemu zdziwieniu większość wystawionych w muzeum obiektów to nie były rzeczy sprzed kilkuset lat, ale pochodziły raczej z XX wieku - Muzeum Azji i Pacyfiku mniej skupia się na historii tych regionów, co na ich obecnej kulturze. Oczywiście trochę starszych ciekawostek też było - sporo można było też przeczytać na rozstawionych w każdej sali ekranach dotykowych... które żyły też własnym życiem i nigdy nie wiadomo było, czy jak klikniesz w jakiś napis, to otworzy się odpowiednia strona czy wyłączy cały ekran ;).
Najciekawsze są zdecydowanie rekonstrukcje jurty mongolskich pasterzy oraz indonezyjski pawilon pendopo, na którym wystawiono instrumenty orkiestry gamelanowej. Tutaj już faktycznie zatrzymałam się na dłużej, by przyjrzeć się szczegółom :). Na sam koniec zwiedzania trafia się zaś do wspomnianej już Strefy Dźwięków, gdzie zgromadzono ponad setkę instrumentów z Azji - na kilku z nich można nawet zagrać. Na szczęście w muzeum były pustki, więc nie niósł się tutaj żaden nieziemski hałas... :)
Jak zwykle było za krótko, jak zwykle nie wiadomo, kiedy znów zdarzy mi się do Warszawy przyjechać. Zawsze mi się włącza tu jakiś sentyment - niby wiem, że nie chciałabym znów mieszkać w Wawie, mam świadomość, że postrzegam Polskę już jako turystka, ale wciąż... ;) Fajnie byłoby tu częściej wpadać, gdyby tylko były nieco lepsze połączenia niż ten Ryanair na Modlin, bo to jednak trochę masochizm... :P

Prześlij komentarz

0 Komentarze