Advertisement

Main Ad

Trochę zimy w okolicach Gesäuse

Skoro tak już się to życie potoczyło, że regularnie bywam w austriackich Alpach, można czasem wrzucić aparat do plecaka. A potem na spacerze można go czasem z tego plecaka wyciągnąć, choć nie zawsze się to zdarza - tak, jestem tym typem, który potrafi nosić aparat ze sobą wszędzie dla samego noszenia ;). Ale Alpy zimą zapewniają przy sprzyjającej pogodzie takie widoki, że chciałoby się robić setki zdjęć. Staram się jednak ograniczać do dziesiątek... ;) Większość naszych spacerów to po prostu krótkie trasy gdzieś w lesie lub nad wodą, nie ma co im poświęcać oddzielnych wpisów. Jednak zebrało mi się tyle pięknych zimowych zdjęć z parku narodowego Gesäuse oraz jego okolic, że chcę się podzielić choć częścią. Zatem zapraszam na fotograficzne podsumowanie alpejskiej zimy - nawet jeśli się jeszcze nie skończyła :).
Czy listopad to już zima? W Alpach można już tak założyć, choć kiedy wyskoczyłam tam na początku listopada na szczęście jeszcze nie trzeba się było przedzierać przez śnieg. Jednak cel naszego spaceru - zamknięta już o tej porze roku Haindlkarhütte - znajdował się na wysokości 1.121 m, czyli niewiele poniżej poziomu, gdzie śnieg już leżał. Niby niezbyt wysoko, ale byłam tu zaraz po powrocie z urlopu, dwa tygodnie spędzone w Egipcie i Warszawie mocno się odbiły na mojej kondycji ;). Ale zawsze można iść po prostu trochę wolniej, a te postoje to dlatego, że chcę zrobić zdjęcie, a nie, że potrzebuję oddechu, prawda?
Za to koniec listopada przyniósł już porządną zimę, choć trzeba było trochę podejść, by nacieszyć się śniegiem. Zatem kolejne zamknięte poza sezonem schronisko - Ebneralm w dolinie Johnsbach, położone na wysokości 1.261 m. Pogoda była idealna: słońce, niebieskie niebo, świetna widoczność - choć nie wchodziliśmy wysoko, by te widoki się rozpościerały dookoła, to jednak w Gesäuse przy dobrej pogodzie piękne widoki są wszędzie ;).
Tym razem, zamiast wracać tą samą trasą, jak to zrobiliśmy w przypadku Haindlkarhütte, poszliśmy dalej prosto, by zatoczyć kółko do parkingu. Trasa biegła prawie cały czas przez las albo jego brzegiem, a ja się właściwie non stop zachwycałam choinkami przykrytymi grubą warstwą białego puchu. Na szczęście w tej okolicy biegną też trasy dla narciarzy, więc szlaki w śniegu były w miarę przetarte i dało się dobrze iść - oczywiście z milionem postojów na robienie zdjęć ;).
A potem przyszedł grudzień i choć przez wypad do Salzburga, a potem święta w Polsce, do Gesäuse nie zawitałam, to miesiąc ten przyniósł dla mnie news roku ;). ÖBB, czyli austriackie koleje, otworzyły bezpośrednie połączenia kolejowe z Wiednia do Gesäuse! No dobra, praktycznie to do Bischofshofen, ale pociąg zatrzymuje się też na stacjach przy parku narodowym, w tym Hieflau, Gstatterboden, Johnsbach oraz Admont. Mi to połączenie spadło jak z nieba, bo wcześniej moja podróż wyglądała zazwyczaj tak: Wiedeń - Amstetten, Amstetten - Kleinreifling, Kleinreifling - Weissenbach / St. Gallen, a stamtąd potrzebowałam jeszcze prawie półgodzinnej podwózki samochodem. Zamiast tego bezpośredni pociąg jadący ledwo 2,5 godziny, idealne połączenie piątek wieczór - niedziela wieczór, a przy zakupie biletów z wyprzedzeniem cena w jedną stronę to ledwo 9,90 €... Zatem od nowego roku śmigam sobie do Hieflau bezpośrednio, ewentualnie z jedną przesiadką w Amstetten i jestem z tego powodu przeszczęśliwa ;). A następny wypad w te okolice miał miejsce w drugiej połowie stycznia.
Dwa dni weekendu, dwa spacery, choć aparat z plecaka wyciągnęłam tylko drugiego dnia. Pierwszy spacer był w okolicy Gstatterboden, wzdłuż rzeki Enns. A w niedzielę podjechaliśmy w okolice dworca kolejowego Johnsbach - kawałek dalej, wciąż nad Enns, zatrzymując się tuż przy moście, który widzieliście na początkowym zdjęciu tego wpisu. I tak sobie pomyślałam, że to chyba całkiem niezły pomysł - wysiąść tam z pociągu i od razu w trasę... No ale ja może pozostanę przy Hieflau ;). 
A to był taki piękny zimowy weekend :). Oczywiście nikt nie odśnieżał parkingu, więc jak wysiadaliśmy z samochodu, to usłyszałam tylko: mam nadzieję, że stąd wyjadę... Kawałek dalej zaparkowało też inne auto, ale para, która z niego wyszła, po krótkim spacerze wróciła do samochodu. Przyszło nam więc iść dalej przez zaśnieżony las, samemu sobie torując drogę - pies czasem wyglądał, jakby wręcz płynął przez śnieg, co też było uroczym widokiem... :)
A dodatkowa atrakcja pojawiła się w miejscu, gdzie zatrzymaliśmy się, by napić się ciepłej herbaty i zawracać. I, oczywiście, pewnie bym nawet nie zauważyła, gdyby mi nie wskazano, gdzie patrzeć ;). Wysoko ponad nami przebiegło stadko kozic, choć zanim zdążyłam wyjąć i przygotować aparat, w kadrze uchwyciłam już tylko ostatnią. Choć już parę razy w tych Alpach bywałam i od ekipy wielokrotnie słyszałam o napotykanych kozicach, sama miałam okazję zobaczyć je po raz pierwszy.
Podczas mojego pierwszego wypadu do Hieflau w lutym znów trafiłam na prawdziwą zimę - cały dzień sypało tak, że właściwie zza śniegu nie było widać prawie nic. Ale że było to na tygodniu, gdy kończyłam pracę o godzinie, kiedy robiło się już ciemno, o wyjściu dalej nie było co marzyć. Zresztą... to chyba nie byłby nawet dobry pomysł. Sypało cały czas, drogi były ledwo przejezdne, a ryzyko lawinowe podniesiono do jednego z najwyższych poziomów. W efekcie w ciągu kolejnych kilku dni alpejskie lawiny zebrały śmiertelne żniwo... W okolice Gesäuse wróciłam w miniony weekend i cóż - z zimy już nic nie zostało. Piękne słońce, 13 stopni na plusie (w Innsbrucku odnotowano rekordowe 21,7 stopni!) - tym razem nie było co szukać zimowych widoków, tylko przyszło nam się cieszyć wiosną w zimie ;).
Podjechaliśmy więc nad Leopoldsteiner See, które wcześniej miałam okazję zobaczyć tylko latem. Co ciekawe, w lutym pogoda zdecydowanie bardziej sprzyjała - w lipcu było pochmurnie i deszczowo. Wtedy jezioro miało intensywnie turkusową barwę, a obejście go było niemałym wyzwaniem, bo ścieżkę w paru miejscach zalało. Teraz ciężko było określić kolor wody, bo jej tafla stanowiła piękne lustro dla otaczających Leopoldsteiner See szczytów. A choć planowaliśmy obejść jezioro, to z pomysłu zrezygnowaliśmy - wciąż były znaki o zagrożeniu lawinowym i widowiskowo schodzącą nad ścieżką po drugiej stronie lawinę też widzieliśmy. No nie, może jednak nie... ;)
Zanim poznałam parę osób, które zaczęły pokazywać mi Alpy, nigdy by mi nie przyszło do głowy, by jechać w góry zimą. Teraz jestem szczęśliwa, że mam taką możliwość i choć górskie spacery nie są głównym celem moich wypadów w te okolice, zawsze z przyjemnością z tego korzystam - gdy tylko pogoda pozwala, naturalnie ;). Mam nadzieję, że jeszcze biała zima wróci w Alpy i zdążę się nią nacieszyć, zanim stęskniona zacznę wyglądać wiosny... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze