Advertisement

Main Ad

Hanoi - zwiedzanie wietnamskiej stolicy

Hanoi, ulica z pociągiem
Gdy szukałam informacji o Wietnamie, zauważyłam, że internet jest mocno podzielony, jeśli chodzi o miłośników dwóch największych miast - fani Hanoi cenili stolicę za zabytki i architekturę, a fani Sajgonu uwielbiali to miasto za jego atmosferę i mnogość miejsc do imprezowania. Jako osoba, która nigdy za imprezowaniem nie przepadała, za to bardzo lubiąca zwiedzanie, niemal od początku wiedziałam, że Hanoi przypadnie mi do gustu dużo bardziej ;). Dlatego też na stolicę poświęciłam najwięcej czasu - teoretycznie byliśmy tu trzy dni, praktycznie na zwiedzanie wyszły bardziej dwa, ze względu na pory przylotów i wylotów oraz poziom zmęczenia pomiędzy ;). I wciąż myślę, że w Hanoi byłoby co robić dużo dłużej - nam się jednak udało w te trzy dni zobaczyć to, co uznałam za najciekawsze do zobaczenia, a przy tym trochę połazić na spokojnie, posiedzieć w różnych knajpach i rooftop barach, no i potrenować przechodzenie przez ulicę na najwyższym poziomie!
Hanoi to drugie największe miasto Wietnamu - Ho Chi Minh City jest jednak nie do pobicia, ale komunistyczny Wietnam przecież nie wybrałby na stolicę południowego Sajgonu. Zresztą Hanoi, wtedy jeszcze pod nazwą Thăng Long, zostało pierwszy raz stolicą już w 1010 roku, więc ciągłość historyczna ma też tu niemałe znaczenie. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od starej dzielnicy (Old Quartier), wchodzącej w skład Hoàn Kiếm i położonej na północ od jeziora o tej samej nazwie. Liczne uliczki pełne domów sięgających nawet XVIII wieku, świątyń i pagód, restauracji, salonów masażu i sklepików z pamiątkami, oraz górującymi nad tym wszystkim czerwonymi flagami z gwiazdą Wietnamu i sierpem i młotem z logo partii komunistycznej. Największą przyjemnością jest po prostu zapuścić się w ten labirynt i nie szukać konkretnego miejsca, tylko cieszyć się spacerem i chłonąć ten chaos, w którym przecież jest jakiś porządek :). Wypisałam sobie wcześniej różne adresy starych domów czy świątyń, do których podobno warto zajrzeć, ale wszystkie okazywały się zamknięte, albo w ogóle nie mogłam ich znaleźć. Szybko więc poddałam się z szukaniem i postawiłam na luźne spacery po starej dzielnicy.
Ze starej dzielnicy był już rzut beretem do samego jeziorka Hoàn Kiếm oraz do znajdującej się na wyspie świątyni Ngọc Sơn. Wstęp na wysepkę, na którą przejdziemy po charakterystycznym czerwonym moście (ładnie oświetlonym po zmroku, swoją drogą), kosztuje 50.000 dongów (6,90 zł). Nie jest to duży obszar, więc bywa trochę tłoczno, ale i tak warto tu zajrzeć - to w końcu jedna z największych ciekawostek w Hanoi. Świątynia pochodzi z początku XIX wieku i czci się w niej chińskie bóstwo Wenchang oraz księcia Trần Hưng Đạo. Było to pierwsze miejsce kultu, jakie odwiedziliśmy w Wietnamie, i zaskoczyło mnie trochę składanie ofiar ze słodyczy czy gazowanych napojów obok owoców i innych produktów spożywczych.
Inną ciekawostką na jeziorze jest położona na jeszcze mniejszej wysepce Tháp Rùa, czyli Żółwia Wieża. Budowla została zbudowana pod koniec XIX wieku w miejsce poprzedniej, powstałej podobno jeszcze w wieku XV - tutaj jednak żadnego mostu nie ma i wysepkę można oglądać tylko z brzegu. Całkiem dobrze ją widać z placu koło poczty, na którym stoi pomnik Lý Thái Tổ, założyciela dynastii Lý - tego, który w XI wieku przeniósł stolicę z Hoa Lu do Hanoi. Tak przy okazji, nad jeziorem Hoàn Kiếm znajdują się dwie miejscówki, które odkryliśmy przypadkiem, a które bardzo polecam:
- Peachy Craft Beer & Coffee - świetny i nieźle ukryty bar z piwami kraftowymi na północnym brzegu,
- Bread Factory - piekarnia z najlepszym pieczywem i smoothie na brzegu południowym.
Odbijmy w tym miejscu nieco na wschód od jeziora, bo znajduje się tutaj kolejna zabytkowa dzielnica Hanoi - tym razem pamiętająca czasy kolonialne i okupację francuską. Tzw. dzielnica francuska ukazuje kompletnie inne oblicze stolicy, z szerszymi ulicami i ciekawą architekturą, obecnie często wykorzystywaną przez drogie hotele i inne obiekty - to podobno jedna z najdroższych dzielnic w mieście. Z zabytkowego punktu widzenia warto podejść pod neoklasycystyczny budynek opery z początku XX wieku oraz pałac Tonkin, nazwany tak ze względu na swoją pierwotną funkcję - był siedzibą gubernatora regionu Tonkin. Współcześnie to dom gościnny wietnamskiego rządu, więc nie można podejść bliżej przez zamkniętą bramę. Na mnie osobiście dzielnica francuska nie wywarła szczególnego wrażenia, bo cóż - europejskiej architektury mamy sporo w Europie i to dużo bardziej widowiskowej, nie dla niej jednak przyjechałam do Wietnamu.
Z dużo większym zainteresowaniem - choć tu jednak ze względu na kwestie historyczne a nie architektoniczne - podeszłam do innej kolonialnej pozostałości. Muzeum Hỏa Lò znajduje się w dawnym francuskim więzieniu dla więźniów politycznych, a raczej w tym, co z więzienia zostało, bo większość budynków wyburzono w latach dziewięćdziesiątych. Wstęp tutaj, podobnie jak do wspomnianej wcześniej świątyni, kosztował 50.000 dongów (6,90 zł) - podczas naszej wizyty część wystaw była niedostępna, a mimo to ceny nie zmieniono, jednak była ona tak niska, że i tak nie stanowiło to problemu ;). A samo muzeum jest bardzo poruszające, bo Francuzi nie tylko przetrzymywali tu Wietnamczyków w nieludzkich warunkach, ale też torturowano ich na różne sposoby - jest oddzielna wystawa tylko o stosowanych tu torturach i przyznam, że niektóre fragmenty są dla ludzi o mocnych nerwach. Podczas wojny wietnamskiej przetrzymywano tutaj też jeńców amerykańskich i na ten temat również urządzono dość szczegółowe wystawy.
Zataczając powoli koło wokół jeziora Hoàn Kiếm, kierowaliśmy się do miejsca, które stało się już niemal symbolem Hanoi - mowa o tzw. train street, czyli o uliczce pełnej kawiarni i barów zlokalizowanych wzdłuż torów kolejowych. Choć praktycznie rzecz ujmując, takie miejsca w Hanoi są dwa, jednak ja wybrałam to położone bliżej starego miasta, gdzie pociągi przejeżdżają więcej razy w ciągu dnia. Ja szukałam rozkładów na instagramie (całkiem sporo wietnamskich kont turystycznych dzieli się takimi informacjami), ale większość kawiarni wzdłuż torów również wywiesza taką rozpiskę. Podczas naszego pobytu pociągi przejeżdżały tędy siedem razy dziennie, a my - zgodnie z internetowymi sugestiami - przyszliśmy tutaj ponad pół godziny przed wyznaczoną porą. Bez problemu znaleźliśmy stolik w jednej z kawiarni, tuż przy torach, i popijając piwo Hanoi, obserwowaliśmy, jak wszystkie miejsca w okolicy się szybko zapełniają. Przejeżdżający pomiędzy knajpkami pociąg jest sporą atrakcją, ale zdarzyło się już tyle wypadków, że teraz dmucha się na zimne i w miejscu, gdzie siedzieliśmy, wszystkim kazano przenieść się na jedną stronę, a z drugiej poodsuwano stoliki i krzesła. Pracownicy knajpek i kawiarni chodzili między ludźmi, pokazując, dokąd sięga pociąg, i każąc się odsuwać - wydawało nam się to na wyrost, ale oni wiedzieli, jak to wygląda, a wagony faktycznie przesuwały się zaledwie parę centymetrów od nas. Naprawdę robiło to wrażenie, a kiedy tylko pociąg przejechał, ludzie masowo rzucali się na tory, by robić ostatnie zdjęcia od tyłu ;). Chwilę potem wszystkie knajpki zaczęły szybko pustoszeć i zapewne stały puste aż do chwili, gdy zbliżał się przejazd kolejnego pociągu...
Z tej pociągowej ulicy było już tylko piętnaście minut spaceru do miejsca, które ma dla Hanoi ogromne znaczenie historyczne i które już od 2010 roku wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Mowa o Cesarskiej Cytadeli Thăng Long, choć jeszcze zanim Lý Thái Tổ przeniósł stolicę do Hanoi, istniała tu od jakiegoś czasu chińska twierdza. Dlatego UNESCO doceniło, że miejsce to przez prawie trzynaście wieków nieprzerwanie stanowiło centrum regionalnej władzy politycznej*. Dopiero na początku XIX wieku stolicę przeniesiono do Hue i Thăng Long zaczęło tracić na znaczeniu, zresztą działania wojenne i francuska okupacja też zrobiły swoje, niszcząc sporą część kompleksu. Dlatego też, zwiedzając cytadelę, warto pamiętać, że większość budowli tutaj pochodzi z XIX i XX wieku - te starsze to w dużej mierze rekonstrukcje.
Wstęp na teren Zakazanego Miasta (bo tak również, na wzór Chin, nazywa się cesarską cytadelę w Hanoi) jest płatny - jesienią tego roku kosztował 100.000 dongów (13,80 zł). Trafiłam gdzieś w internecie na komentarz, że to miejsce to trochę ruina, trochę rekonstrukcja i nie sposób się z tym nie zgodzić. Mając jeszcze w pamięci piękną, choć też przecież w dużej mierze zrekonstruowaną cytadelę w Hue, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta w Hanoi jest po prostu w złym stanie. Mało który budynek przyciągał wzrok, a i wystawy były zrobione mocno po macoszemu, choć faktycznie mają tu trochę skarbów z czasów dawnych dynastii i można się tu sporo dowiedzieć o dawnej historii zarówno miasta, jak i kraju. Mimo wszystko Cesarska Cytadela nas trochę rozczarowała, a przy tym mieliśmy pecha i zwiedzaliśmy w dniu, gdy odbywały się tu jakieś uroczystości szkolne i cały kompleks był pełen miejscowych uczniów.
Zaraz obok cytadeli, pośrodku sporego placu, na który nie można wejść, stoi charakterystyczny pomnik Bắc Sơn poświęcony męczennikom, którzy oddali swoje życie za wolność Wietnamu. Odbywają się tu podobno różne uroczystości państwowe, a wybór miejsca jest nieprzypadkowy, bo pomnik znajduje się pomiędzy zabytkowym cesarskim pałacem i mauzoleum Ho Chi Minha. To drugie miejsce to właściwie cały kompleks otoczony barierkami, z liczną strażą i kontrolami bezpieczeństwa - jak na lotnisku - przed wejściem na ten teren. Naprzeciwko mauzoleum znajduje się ogromny, pusty plac, miejsce wręcz idealne na różnego rodzaju defilady i zgromadzenia. Samo mauzoleum ojca narodu można zwiedzać w porannych godzinach, ale jesienią jest zamykane na dłużej - wymagają tego zarówno zabiegi konserwujące ciało, jak i same przeglądy i remonty budynku. Dlatego my mauzoleum zobaczyliśmy tylko z zewnątrz, tak samo jak położone obok muzeum Ho Chi Minha, które można zwiedzać za 40.000 dongów (5,50 zł) - my to już sobie odpuściliśmy.
Mnie na terenie tego kompleksu zdecydowanie bardziej interesowała tzw. Pagoda na Jednej Kolumnie (Chùa Một Cột) - buddyjska świątynia z połowy XI wieku, która jednak była na przestrzeni wieków wielokrotnie niszczona i odbudowywana bądź przebudowywana. W samej pagodzie znajduje się niewielki ołtarz poświęcony bogini Guanyin. Obok tej charakterystycznej konstrukcji stoi też większa świątynia, do której również można zajrzeć. Trochę rozbroiło mnie, że napotkałam w internecie komentarze ludzi, którzy odpuszczali sobie zwiedzanie pagody, bo położona jest na terenie komunistycznego kompleksu, a oni nie lubią komunizmu - no można i tak, ale generalnie to powinni chyba odpuścić sobie cały Wietnam... ;)
Ostatnim miejscem, które miałam na swojej liście pt. chcę zobaczyć w Hanoi była Świątynia Literatury, położona jakieś dziesięć minut spacerem na południe od Cesarskiej Cytadeli. Cały kompleks świątynny poświęcony jest Konfucjuszowi, a jego historia sięga drugiej połowy XI wieku, gdy władca Lý Thánh Tông założył tutaj Guozijian - Cesarską Akademię. Dlatego też Świątynia Literatury jest znana jako najstarszy uniwersytet w Wietnamie i można ją zwiedzać za 70.000 dongów (9,65 zł). Swoją drogą, jeden z budynków kompleksu możemy też zobaczyć na rewersie banknotu o nominale 200.000 dongów.
Jedną z największych ciekawostek w Świątyni Literatury są stele podtrzymywane przez kamienne żółwie - tradycja ich stawiania rozpoczęła się pod koniec XV wieku, za czasów cesarza Lê Thánh Tônga. Żółwie to jedne ze świętych zwierząt Wietnamu, symbolizujące mądrość i długowieczność - nic więc dziwnego, że to je wybrano do podtrzymywania uniwersyteckich steli. Na kamieniach zaś uwieczniono m.in. imiona i pochodzenie tych, którzy z sukcesem zdawali cesarskie egzaminy, dzięki czemu do dziś znamy wielu wybitnych akademików z kilkuset lat istnienia akademii. Na wystawach urządzonych w świątyni możemy zapoznać się z historią uniwersytetu, jak wyglądała nauka czy różne poziomy egzaminów. A końcowy test zdawało się przed obliczem samego cesarza!
Choć studenci pochodzili zazwyczaj z bogatych i wpływowych rodów, zdarzało się jednak, że polecenie przez lokalnego urzędnika wybitnego, choć biednego ucznia torowało mu drogę do późniejszej kariery (znaczy się uczniowi, urzędnikowi pewnie i tak źle się nie żyło ;) ). Na terenie świątyni znajdziemy - fakt, że współczesne, ale wcale nie znaczy to, że nieciekawe - dzieło przedstawiające powrót studenta po zdanych egzaminach do swojej wsi i witanego tam ze wszystkimi honorami. Całość wyrzeźbiona w jednym kawałku drewna, naprawdę wpadało w oko :). Na piętrze jednego z budynków (zrekonstruowanych, żeby nie było - z burzliwą wietnamską historią nie ma co oczekiwać zachowania się tysiącletnich świątyń) znajdziemy trony trzech cesarzy, dzięki którym Świątynia Literatury była tym, czym była: dwóch z dynastii Lý, którzy założyli świątynię i akademię oraz wspomnianego już Lê Thánh Tônga - tego od steli z żółwiami.
Oczywiście to, co zwiedzaliśmy w Hanoi, nie są jedyne atrakcje wietnamskiej stolicy. Ale to było to, co mnie zainteresowało i na co starczyło czasu - mijaliśmy też inne ciekawe (przynajmniej na pierwszy rzut oka) świątynie, a neogotycką, kolonialną katedrę św. Józefa nawet miałam na swojej liście, ale gdy do niej podeszliśmy, była akurat zamknięta. Jako must-see w Hanoi często wymienia się też wodny teatr lalek, który początkowo też miałam na liście, ale... poczytałam o nim, obejrzałam filmiki i stwierdziłam, że najzwyczajniej w świecie nas to wynudzi. Nie trzeba zaliczać każdej atrakcji w mieście, tylko dlatego, że zachwalają ją wszystkie przewodniki - mi wystarczył mój własny plan na spacer po Hanoi :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze