Wzorcowy model żywego dziedzictwa środkowoeuropejskiego kompleksu urbanistycznego, na który wpływ miała wielowiekowa obecność Habsburgów oraz kulturalna i artystyczna rola głównych rodów arystokratycznych - tak zareklamowane jest Graz na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. To drugie co do wielkości austriackie miasto to prawdziwa mieszkanka kulturowa i architektoniczna, czerpiąca na przestrzeni wieków garściami z sąsiednich kultur - germańskiej, śródziemnomorskiej i bałkańskiej. Moja szefowa uznała Graz za zgermanizowane Bałkany i choć może to określenie nie brzmi najbardziej zachęcająco, to jednak miasto zdecydowanie warte jest odwiedzenia :).
Kiedy przeprowadziłam się do Wiednia, moje tymczasowe mieszkanie znajdowało się zaledwie parę minut spacerem od pałacu Schönbrunn. Uwielbiałam tam chodzić - właściwie bywałam tam kilka razy w tygodniu, choć na chwilkę. Do samego pałacu nie wchodziłam (zrobiłam to dopiero, kiedy przyjechali rodzice), bo tak naprawdę wystarczał mi spacer po ogromnych ogrodach. Nawet nie zawsze chciało mi się wchodzić na szczyt wzgórza z Glorietą, bo i na dole było gdzie się przejść... A pałac jest piękny również z zewnątrz, dlatego zawsze gorąco zachęcam do zajrzenia do ogrodów Schönbrunn, nawet jeśli wnętrza pałacowe planujemy sobie odpuścić :).
Często się śmieję, że jednym z powodów mojej przeprowadzki do Austrii był fakt, że chciałam mieszkać w miejscu, gdzie Ordnung muss sein ;). Lubię mieć wszystko (a przynajmniej te większe rzeczy) dobrze zorganizowane, ogarnięte na zaś. Kiedy rozmawiałam ostatnio z latynoską koleżanką i jej mieszkającą w Wenecji kuzynką, wspomniałam, że wybieram się w lutym na karnawał do Wenecji. Mam już zabukowany hotel i w ogóle. Spojrzały na mnie szeroko otwartymi oczami - przecież jest dopiero październik! Dlaczego ja w ogóle planuję luty, skoro ten miesiąc się jeszcze nie zaczął? Po czym stwierdziła, że już rozumie moje pytania odnośnie naszej wycieczki do Budapesztu. Kilka dni wcześniej zaproponowała spędzenie weekendu w węgierskiej stolicy, gdzie spotyka się z dwójką czeskich znajomych. A ja, na całe półtora tygodnia przed wyjazdem!, odważyłam się zapytać, czym jedziemy i gdzie planujemy nocować. Zdecydowanie zdążyłam już zapomnieć, jak wygląda latynoskie planowanie ;). W tygodniu poprzedzającym wyjazd w końcu coś się zaczęło dziać. Koleżanka znalazła hostel, ja zabukowałam nam bilety na autobus Wiedeń-Budapeszt, a sobie także pociąg powrotny do Austrii w niedzielne popołudnie. Ona jeszcze się nie mogła zdecydować, o której zechce wrócić - ja z pracą i kursem niemieckiego następnego dnia byłam nieco bardziej ograniczona. Mając już zarezerwowany transport i nocleg, odpuściłam sobie resztę. Stwierdziłam, że Budapeszt jest na tyle blisko, że jeszcze na pewno kiedyś tam pojadę i zobaczę to, co będę chciała. Tym razem to ma być weekend dla mojej odwiedzającej Europę Latynoski i pozwólmy jej na to, na co ma ochotę. Go with the flow. I dobrze, że myślałam w ten sposób, bo gdybym nastawiała się na cokolwiek, to chyba bym zwariowała ;).
Kiedy myślę o średniowiecznych opactwach, stają mi przed oczami filmy i książki o Robin Hoodzie i potężne siedziby angielskich duchownych. Z Austrią jest nieco inaczej, choć opactwa w Göttweig i Melku to jedne z głównych atrakcji turystycznych doliny Wachau. I choć Robin Hooda tu nie było, to potężny kompleks kościelny, zbudowany na szczycie wzgórza w Furth bei Göttweig, zdecydowanie przyciąga wzrok już z daleka. Całość znajduje się tuż obok miasteczka Krems an der Donau, więc bez trudu można odwiedzić oba miejsca podczas jednego wyjazdu.
Zwiedzając Graz, drugie co do wielkości miasto Austrii, na pewno traficie na ulicę Bürgergasse. Góruje nad nią katedra, jednak tuż obok niej znajduje się i drugi budynek, z zewnątrz również przypominający kościół. To mauzoleum cesarza Ferdynanda II Habsburga - jedno z najwybitniejszych dzieł architektury manieryzmu w Austrii. Obejście całości nie zajmuje dużo czasu - wydawać by się nawet mogło, że zapłata 6€ (25,90 zł) za spędzenie piętnastu minut w mauzoleum to przegięcie... I coś w tym, niestety, jest. Cóż, na wstępie o tym nie wiedziałam - nie miałam pojęcia, czego się po mauzoleum spodziewać, a 6€ za zwiedzanie zabytku nie wydawało mi się czymś nie z tej ziemi w porównaniu do innych austriackich cen. Zatem bez zastanowienia weszłam do mauzoleum... i miałam to szczęście, że byłam w nim kompletnie sama i mogłam oglądać bez ludzi dookoła :).
Jakie to szczęście, że wypełniony niemal po brzegi w Wiedniu pociąg pustoszeje w Wiener Neustadt, mniej więcej w połowie trasy. Mogę się wtedy na spokojnie przesiąść na inne miejsce, tuż przy oknie, by móc podziwiać widoki, nie wypuszczając aparatu z rąk. Jakby chcąc mi to jeszcze ułatwić, maszynista zwalnia i teraz pociąg sumie już tylko z prędkością ok. sześćdziesięciu km/godz. (wcześniej mknął grubo ponad sto). Innego wyjścia w sumie nie ma - dotarliśmy do okolicy, gdzie dominują liczne wiadukty i tunele, więc przepisy nie pozwalają na większą prędkość. Rozbrzmiewająca z głośników informacja, że już dojeżdżamy do Semmering, mogłaby zostać ogłoszona później... wciąż mi mało widoków! ;)
Uwielbiam zwiedzać kościoły i byłam już w tak wielu, że rzadko kiedy któryś mnie jeszcze potrafi zaskoczyć ;). Wiedeńskiemu Karlskirche, czyli kościołowi św. Karola Boromeusza, się to udało. Choć może zaskoczenie podczas zwiedzania to jednak za duże słowo, bo wybierając się tam, wiedziałam, czego się spodziewać. Moment zdumienia pojawił się więc nieco wcześniej, kiedy na którymś z wiedeńskich kont instagramowych zobaczyłam... windę w kościele. Potem już wiedziałam, że co jak co, ale do środka wejść muszę ;).