Advertisement

Main Ad

Plantacje i małpki w pobliżu Punta Cany

Dominikana plantacje
Zobaczyłam już karaibskie plaże, zobaczyłam kolonialną starówkę Santo Domingo, ale dalej kusiło mnie, by odkrywać coś jeszcze w okolicach Punta Cany. Gdy rozmawiałam z Miguelem, Dominikańczykiem pomagającym w organizacji wycieczek z hotelu, od razu powiedziałam, że nie interesują mnie żadne sporty ekstremalne ani nic w tym stylu, najchętniej to pojechałabym do dżungli i zobaczyła trochę lokalnej przyrody. Miguel zaproponował firmę Runners Adventures, a kiedy pogooglałam, to faktycznie okazało się, że mają oni dość ciekawe oferty na wypady kilkugodzinne i całodniowe. W okolicy miejscowości Anamuya, nad rzeką Maimon (trochę na północ od Higüey) znajdują się plantacje, przy których zorganizowano całkiem sporo atrakcji turystycznych, a firma - jak większość organizatorów wycieczek w okolicy - oferuje też odbiór z hotelu i późniejsze odwiezienie z powrotem.
Z hotelu odebrał mnie czarno-biały pick-up, który szybko zapełnił się turystami. Na wstępie dostaliśmy papierowe bransoletki w różnych kolorach, które miały pomóc w szybszym podzieleniu nas na grupy na miejscu. Okazało się to bardzo przydatne, bo na plantacje dojechało w tym samym czasie kilka pick-upów z różnych hoteli, a kilkunastu przewodników natychmiast zaczęło wydzielać swoje grupy. Żółte opaski - najpierw na tyrolki, potem do parku z małpkami. Zielone opaski - na przejażdżkę samochodzikami typu buggy. Białe opaski - sam park z małpkami. Czarne opaski - zwiedzanie plantacji. I tak dalej... Opcji łączących różne atrakcje było chyba z dziesięć, a ogarnięcie wszystkiego zajęło im zaledwie parę minut i już po chwili razem z resztą anglojęzycznej grupy siedziałam naprzeciwko starszego przewodnika. Facet zasugerował, by zwracać się do niego per sexy papi, co amerykańskie emerytki z radością podchwyciły, i zaczął opowiadać trochę o Dominikanie, jej kulturze i zwyczajach. Jako że była to już moja trzecia wycieczka, na której przewodnik opowiadał też sporo o kraju, zaczęłam wyłapywać różne rozbieżności i sprzeczności między ich opowieściami. Stwierdziłam więc, że mniej mnie interesuje, co facet ma do powiedzenia o własnym kraju, chcę zobaczyć plantacje :P.
Najpierw podeszliśmy jednak do oddzielnie ogrodzonej części kompleksu, gdzie trzymano zwierzęta. W pierwszej zagrodzie (nie wiem, jak inaczej to nazwać?) chodziły iguany, które natychmiast mnie zachwyciły, bo ja generalnie uważam, że jaszczurki to jedne z najpiękniejszych zwierząt na świecie ;). A w jaki zachwyt wpadłam innego dnia, gdy mi taka iguana spacerowała w okolicy hotelu... Po jaszczurkach przyszedł czas na krokodyle, choć te nieruchomo wygrzewające się w słońcu gady wyglądały niemal jak atrapy. Jednak umieszczony w kilku miejscach znak, by nie wychylać się za ogrodzenie sprawił, że jakoś nie miałam ochoty tego sprawdzać... ;)
Na pierwszy ogień poszła plantacja trzciny cukrowej. Roślinę tę, bardzo popularną w Dominikanie, zaczęli uprawiać w XVI wieku hiszpańscy kolonizatorzy. Dziś może nie ma tu niewolnictwa, ale zapewne niewiele od niego się różni wyzysk Haitańczyków do pracy na plantacjach. Zresztą wystarczy wrzucić w Google'a Dominican Republic sugar cane i już pojawią się dziesiątki artykułów o migrantach z Haiti... Produkcja i eksport cukru, rumu oraz innych wytwarzanych z trzciny cukrowej produktów to jedne z głównych sił napędowych dominikańskiej gospodarki. Jeden z pracowników plantacji wziął maczetę i zaczął obierać i kroić na kawałki trzcinę, byśmy mogli spróbować, jak smakuje na surowo. Spróbowałam i stwierdziłam, że do dalszej degustacji to najpierw poczekam, aż przerobią trzcinę na rum ;).
A dalsze degustacje odbyły się bardzo szybko. Bo zwiedzanie zwiedzaniem, ale biznes się musi kręcić i fajnie, gdyby turyści mogli jeszcze coś przy okazji zakupić. Trafiliśmy więc na pokaz produkcji cygar (z których podobno Dominikana słynie niemal na równi z Kubą) oraz degustację lokalnych alkoholi. Standardowo najpierw mamajuana - mix rumu, czerwonego wina i miodu w butelce pełnej ziół i kawałków kory, nadających charakterystyczny posmak. Mamajuanę serwowano chyba na wszystkich degustacjach i w sklepach z pamiątkami, gdzie tylko trafiłam w Dominikanie - to najpopularniejszy krajowy alkohol, więc trzeba dać turystom do posmakowania, by porobili zapasy, płacąc w dolarach ;). Muszę jednak przyznać, że mieszanka wina, rumu i miodu była naprawdę smaczna. Bardzo przypadło mi do gustu też schłodzone wino ananasowe - naprawdę wiedzą jak z człowieka zrobić alkoholika w tym pięknym kraju ;).
Przechodząc między poszczególnymi częściami plantacji, można by się poczuć niemal jak w lesie tropikalnym... gdyby nie to, że głównym dźwiękiem w tej okolicy były rozentuzjazmowane krzyki turystów korzystających z pobliskich tyrolek ;). Na szczęście szybko odeszliśmy dalej, zanurzając się głębiej w zieleń, a przewodnik zwracał naszą uwagę na mijane rośliny. Tu wanilia, tu jaśmin, tam cynamon... a do tego mnóstwo kwiatów i różnorodnych palm.
Kolejne plantacje zaciekawiły mnie nieco mniej, bo cóż, smakoszką kawy to ja nie jestem ;). A jej intensywny zapach unosił się wszędzie wokół pomieszczeń, gdzie demonstrowano, jak wytwarza się kawę z ziaren kawowca. Oczywiście też była możliwość degustacji, z której przez przypadek skorzystałam, myśląc, że to już czas na testowanie czekolady na gorąco. No nie trafiłam :P. Nie powiem, żeby mi smakowało, ale muszę im przyznać, że ta kawa nie była tak niedobra jak te, których kiedyś próbowałam w Europie i Kolumbii. Jeśli chodzi o produkcję kawy, to jest to również jedna z głównych gałęzi dominikańskiej gospodarki, jednak niewiele z tego idzie na eksport - mieszkańcy Dominikany kawę uwielbiają i większość produkcji trafia na własny rynek.
Ale doczekałam się też degustacji czekolady - na tyle pysznej, że aż zdecydowałam się zakupić opakowanie. Teraz tylko czekać na powrót zimy, żeby móc się rozgrzewać słodkim napojem ;). Pospacerowaliśmy też po plantacji kakaowców, mając okazję spróbować na świeżo nasion - otaczający je biały śluz był nieco odpychający, ale sam smak miąższu był niczego sobie. Potem stanowiska z produkcją czekolady - znów okazja do  degustacji gorzkiej, jeszcze nieobrobionej czekolady, no a na koniec możliwość zakupu lokalnych specjałów na pamiątkę. Moim odkryciem smakowym w Dominikanie była też herbata z ziaren kakaowca. Dla miłośników słodyczy takie plantacje to raj, nie da się ukryć :)
Choć po tych wszystkich degustacjach człowiek nie był szczególnie głodny, przyszła pora na lunch. Ten był zorganizowany w specjalnie wydzielonej części, gdzie kilkoro pracowników przygotowywało posiłki dla turystów. Były to proste, ale dość smaczne dania: ryż, kurczak, fasola, trochę lokalnych warzyw i owoców na deser. Przy okazji była możliwość zajrzenia do paru domków, choć wszystko tu wyglądało na ustawione pod turystów i śmiem wątpić, czy faktycznie w tych tradycyjnych, dominikańskich domach ktokolwiek mieszka ;). 
Choć plantacji owocowych nie było w planie wycieczki, to i owoców się trochę przewinęło w zasięgu wzroku. Najwięcej było ananasów (aż byłam zaskoczona, jak małe są te krzaczki) oraz niewielkich, słodkich bananów, których też można było spróbować. Przyznam, że próbowanie wszystkiego, co tylko serwowali, nie było najlepsze dla mojego żołądka, który potem dokuczał mi przez całą noc, ale tak być na plantacjach i nie próbować tylu dobroci...? No przecież aż żal odpuścić ;).
Ten dzień zakończył się nad rzeką Maimon, w miejscu, gdzie kaskady tak płynnie się układają (albo zostały ułożone, bo część rzeki wyglądała na uregulowaną ręką człowieka), że można posiedzieć w płytkiej i ciepłej wodzie. Mało kto z tego skorzystał, bo albo nie wiedzieliśmy, że będzie jakakolwiek możliwość kąpieli (ja takiej informacji nie dostałam) albo ludziom się nie chciało cały dzień chodzić w strojach kąpielowych pod ubraniami... Zatem w większości siedzieliśmy nad rzeką z plastikowymi kubeczkami pełnymi santo libre, po prostu rozmawiając, dopóki deszcz nie wygonił nas z powrotem do pick-upów.
Nie był to jednak koniec mojej przygody z plantacjami w tym rejonie, bo wykupiłam jeszcze wycieczkę do parku małp. A żeby urozmaicić trochę program, przewodnik zabrał grupę najpierw na plantację palm kokosowych. Znów można było posłuchać o produkcji oleju kokosowego, była degustacja, choć tym razem nie do jedzenia, lecz do posmarowania skóry olejkiem. Przewodnik opowiadał, że to też czołówka krajowego eksportu, choć jak patrzę po statystykach, to zdecydowanie inne produkty tutaj dominują. 
Ja to w ogóle byłam zachwycona budynkami w tej części plantacji! Większość była pomalowana na ciemnozielono z mnóstwem obrazków nawiązujących do dominikańskiej przyrody - dzikich zwierząt, lokalnych roślin, ludzi pracujących na plantacjach... Kiedy część wycieczki zajrzała do lokalnego sklepiku po zakupy kawowo-czekoladowo-alkoholowe, ja błądziłam sobie po tej okolicy, robiąc zdjęcia domkom i roślinom :). W końcu przewodnik zebrał całą grupę i poszliśmy w kierunku wskazanym przez drogowskaz na Monkeyland - park z kilkudziesięcioma saimiri, czyli tzw. małpami-wiewiórkami.
Zanim jednak można wejść na ten teren, koniecznie trzeba zostawić wszystkie niepotrzebne przedmioty, torebki, plecaki. Właściwie można wziąć ze sobą jedynie telefon / aparat, ogranicza się do minimum możliwość, że małpki zechcą coś zabrać lub zjeść. Park był jedynym miejscem, gdzie faktycznie surowo przestrzegano nakazu chodzenia w maseczce, żeby małpki nie złapały od ludzi jakiegoś badziewia ;). Sami się możemy zarażać, czym chcemy, ale o zwierzątka trzeba dbać! Poza tym przewodnik uczulał, że są to dzikie zwierzęta - nie wolno ich głaskać, próbować złapać, generalnie nie dotykać i pozwolić im robić, co chcą. Jak wskoczą na ciebie - nie otrząsaj się, nie krzycz, nie panikuj, bo przestraszone zwierzę może cię ugryźć. 
W końcu w towarzystwie opiekuna zwierząt i fotografa weszliśmy na teren parku. Ledwo zrobiłam paręnaście kroków, a już nieomal dostałam zawału, gdy małpka potraktowała moją głowę jak gałąź, odbijając się od niej i biegnąc dalej... Szybko przyzwyczaiłam się do tego, że zwierzęta skaczą, gdzie popadnie i nigdy nie wiesz, kiedy małpce przyjdzie do głowy zrobić sobie postój na twoim ramieniu, by zjeść to, co trzyma w łapce. Do tego opiekun zwierząt dwukrotnie dawał nam do rąk kawałki owoców lub sypał na ramiona i głowy ziarna, by zachęcić małpki, żeby kompletnie obskoczyły turystów - a wtedy do gry wchodził fotograf. Robił każdemu po kilkanaście zdjęć i choć niektóre były fajne, to nie można było sobie wybrać zaledwie kilku - trzeba było wziąć wszystkie... za kilkadziesiąt dolarów. Podziękowałam, mam selfie w telefonie ;). Mnie skaczące wokół zwierzaki cieszyły i nie miałam problemów ze stosowaniem się do ustalonych zasad, ale widziałam, że atrakcja nie była szczególnie fajna dla dzieciaków. A rodzin z dziećmi było sporo - wiadomo, małpki, urocza atrakcja. No nie, większość dzieciaków panicznie bała się zwierząt, które nie wiadomo kiedy mogły wskoczyć im na głowę, a rodzice zabraniający się otrząsać, krzyczeć czy uciekać tylko wzmagali stres. I stało kilka takich dzieciaków, skulonych ze strachu i płaczących, z małpkami siedzącymi na ich ramionach i roześmianymi rodzicami robiącymi zdjęcie za zdjęciem... No nie zrozumiem. Na szczęście wtedy zazwyczaj reagował opiekun zwierząt, podrzucając trochę przysmaków dorosłemu turyście obok, by małpki zbiorowo rzuciły się w inną stronę. Dla mnie to miejsce miało jednak fajny klimat - mnóstwo egzotycznej zieleni dookoła i skaczące wszędzie przepiękne małpki :). Idealne zakończenie krótkich wypadów po Dominikanie...

Prześlij komentarz

0 Komentarze