Advertisement

Main Ad

Wyzwanie czytelnicze Lubimy Czytać w 2022

Kolejny rok dobiega końca, a wraz z nim kolejne wyzwanie czytelnicze portalu Lubimy Czytać. Trochę więcej pisałam o nim w ubiegłym roku, a że wtedy trafiłam w ramach wyzwania na parę ciekawych książek, postanowiłam dołączyć i w 2022 roku. Znów bywały miesiące, gdy przeczytałam dwie lub nawet trzy książki spełniające warunki wyzwania (tutaj nie jest wybierana jedna konkretna lektura w miesiącu, ale pada raczej hasło jak chociażby styczniowe Przeczytam książkę z motywem początku), ale też były takie, gdy ciężko było znaleźć choć jedną. Książek dla dzieci, komiksów czy horrorów nie czytam w ogóle, więc w tych miesiącach było to prawdziwe wyzwanie... ;) Co ciekawe, za jedną z takich lektur - październikowe Na skraju załamania - dostałam nawet nagrodę (uczestniczy wyzwania mogą pisać recenzje przeczytanych książek i co miesiąc trzy opinie są nagradzane książkami-niespodziankami). Śmiesznie wyszło, bo październik był miesiącem, w którym kompletnie nie miałam czasu na czytanie, przeczytałam ledwo cztery książki, udało mi się zrecenzować zaledwie jedną... i ta jedna recenzja została wyróżniona ;). Poniżej znajdziecie moje opinie o przeczytanych książkach - w przypadku, gdy w danym miesiącu było więcej lektur w ramach wyzwania, wybrałam do recenzji najbardziej godny uwagi tytuł, żeby nie spamować Was wpisem na godzinę czytania... ;) Zatem z jakimi lekturami miałam okazję zapoznać się podczas tegorocznego wyzwania?

Ałbena Grabowska – Stulecie Winnych. Początek [7/10]

Cykl Stulecia Winnych Ałbeny Grabowskiej mocno mnie wciągnął, gdy odkryłam go trzy lata temu, choć miałam wrażenie, że każdy kolejny tom był nieco słabszy. Zaintrygował mnie jednak nowo powstały Początek, opowiadający o poprzednim pokoleniu bohaterów – o ile akcja tomu pierwszego rozgrywała się między 1914 a 1939 rokiem, tak w Początku Grabowska opowiadała o przełomie wieku XIX i XX. Antoni i Bronisława to jeszcze młodzi ludzie, którzy dopiero planują ślub i zakładają rodzinę, a nie stateczne głowy rodu. Po trzech latach przerwy musiałam sobie przypominać niektóre postacie i ich późniejsze losy, do których autorka czasem nawiązuje, ale gdy już znów miałam w głowie całą fabułę, Początek wciągnął mnie niemal tak mocno jak Ci, którzy przeżyli.
Dużym plusem powieści jest skupienie się tylko na losach rodziny i mocne odejście od historii. Bo choć to powieść historyczna, Grabowska w swojej sadze wielokrotnie udowadniała, że z prawdą historyczną jej nie po drodze i była to dla mnie jedna z największych wad książek. Tutaj historia toczy się w tle i choć czasem padają jakieś nawiązania odnośnie np. powstania styczniowego, to bardziej pod kątem nie chcę tego wspominać. Dzięki temu autorka uniknęła wcześniejszych błędów, a skupiając się na życiu bohaterów w Brwinowie, sprawiła, że czytelnik z ciekawością zaglądał do kolejnych rozdziałów, zastanawiając się, co tu się dalej wydarzy.
Grabowska ma lekkie pióro, swobodny styl opowiadania historii. Nie tworzy złożonych psychologicznie postaci, ale do bohaterów ma się od początku jasny stosunek – albo się ich lubi, albo nie. Książkę czyta się szybko i przyjemnie – Początek to dobry wstęp do sagi i myślę, że na pewno spodoba się wszystkim fanom Stulecia Winnych.

Mariana Leky – Sen o okapi [7/10]

Zaskakująco przyjemna w odbiorze powieść niemieckiej pisarki. Po opisie spodziewałam się, że będzie nudniej, a tymczasem fabuła szybko mnie wciągnęła, choć pozornie faktycznie niewiele się dzieje. Wątek tytułowego snu o okapi przewija się tylko w pierwszej części książki, potem już po prostu toczy się życie. Zwykłe, spokojne życie w małej niemieckiej wiosce, opisywane oczami Luizy. Książka zaczyna się właśnie od snu – Selmie, babci Luizy, przyśniło się okapi. A wszyscy w wiosce wiedzą, że w ciągu 24 godzin po takim śnie ktoś w okolicy umrze. Luiza jest jeszcze dzieckiem i obserwuje reakcje przesądnych dorosłych, a nagła śmierć bliskiego człowieka (mimo że niby przewidziana snem o okapi) jest dla niej szokiem. Przyznam, że te początkowe rozdziały nie do końca mi podeszły, lepiej mi się czytało dalszą część książki, gdy narratorka była już dorosła.
Mariana Leky umiejscowiła wokół narratorki kilka bliskich osób – to rodzina, sąsiedzi, pracodawca i pewien mnich z Japonii. Podobał mi się sposób, w jaki autorka opisywała więzi między ludźmi, ich wzajemne relacje, emocje, uczucia. Bo to o tym jest Sen o okapi – tu nie potrzeba wartkiej akcji, wystarczy zgłębić się w świat emocji bohaterów. Bardzo lubię takie książki, do tego podszedł mi styl autorki – nic dziwnego, że czytało mi się tak dobrze. Nie przeszkadzały mi nawet te mniej realne fragmenty, jak choćby tytułowy sen zwiastujący czyjąś śmierć – one są tylko dodatkiem, a główną historią jest zwykła, ludzka codzienność. Sen o okapi to lektura z serii tych cichych, uspokajających, idealnych na długie, spokojne wieczory. Bardzo polecam :).

Tomáš Forró – Apartament w hotelu Wojna [8/10]

Zdecydowany numer jeden tutaj - recenzję wrzuciłam na bloga już wcześniej, w ramach wpisu Dziesięć książek w tematyce ukraińskiej i rosyjskiej

Paweł Piotr Reszka – Białe płatki, złoty środek. Historie rodzinne [7/10]

Po Diable i tabliczce czekolady Reszka wraca z kolejnym reportażem ukazującym wschodnią Polskę w nie najlepszym świetle. Przemoc w rodzinie, samobójstwa, dzieciobójstwo, niewystarczająca pomoc państwa w przypadku opieki nad ludźmi starszymi lub niepełnosprawnymi… Problemy, które są zamiatane pod dywan, ale gdy nie da się już ich dalej kryć, gdy angażują się sądy i policja, to nagle rodziny tych ludzi muszą się jeszcze mierzyć z ostracyzmem społecznym. Reszka po prostu rozmawia z ludźmi, pozwala im przedstawić swoją wersję historii, nie komentuje i nie ocenia – czytelnik niewątpliwie zrobi to sam. Białe płatki, złoty środek to seria wciągających i poruszających reportaży – aż nie chce się wierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. A przecież co i rusz wiadomościami wstrząsną informacje o znalezionych zwłokach, o latami ukrywanej przemocy – przecież to nie tak, że się o tym nie słyszy. Jednak dopiero zebrane w całość historie sprawiają, że do czytelnika dociera, ile ludzkich tragedii dzieje się na co dzień.
Lubię ten swobodny styl Reszki, reportaże czytało się bardzo szybko. Oczywiście wpływ na to miały liczne wywiady z ludźmi – każdy bohater reportażu opowiadał o danej historii ze swojej perspektywy, a całość czytało się tak, jakby ktoś obok nas stał i opowiadał tę historię. Bardzo podszedł mi też dobór opowieści, choć ze względu na trudną tematykę musiałam sobie dawkować lekturę, nie dało się tego czytać naraz. Białe płatki, złoty środek to książka skłaniająca do przemyśleń, ilu ludzi podobnych do bohaterów reportaży mijamy na co dzień, co możemy zrobić, jak im pomóc? Mam nadzieję, że Reszka nie odejdzie od takich osobistych historii z Lubelszczyzny i okolic, i że nie była to jego ostatnia książka w tym stylu – z chęcią sięgnę po jego kolejne reportaże.

James Joyce – Ulisses [6/10]

Dłuuugo się zabierałam za tę książkę, odstraszały mnie nie tylko jej rozmiary (moje wydanie miało ponad 900 stron), ale też mocno skrajne opinie. Czytelnicy się Ulissesem albo zachwycali, traktując go jak jedno z największych dzieł wszechczasów, albo kompletnie nie byli w stanie przez niego przebrnąć. A przyznam, że sięgnięcie po taką cegłę ze świadomością, że jest ona trudna w odbiorze, nie zachęcało. Zaczęłam więc czytać, pierwszy rozdział przemęczyłam, ale chcąc dać książce szansę, kontynuowałam lekturę. Szybko zrozumiałam zarówno tych Ulissesa uwielbiających, jak i tych, którzy poddali się po pierwszych kilkudziesięciu stronach. W stylu Joyce’a jest coś wyjątkowego, a dla współczesnego czytelnika obraz Dublina z początku XX wieku na pewno jest fascynujący. Z drugiej jednak strony… Często czytałam kilka-kilkanaście stron, nie mając kompletnie pojęcia, co czytam. Zmiany stylu opowieści, mnóstwo drobnych szczegółów, ten słynny strumień świadomości – zdarzało mi się szukać w internecie interpretacji poszczególnych fragmentów, a potem ze zdziwieniem pomyśleć to o to tutaj chodziło?. Każdy fragment książki jest napisany w inny sposób, raz mamy zwykłą powieść, innym razem ciąg myśli z pourywanymi w środku słowami i przymiotnikami poskładanymi z kilku innych wyrazów, a nagle wskakuje język archaiczny, dramat z podziałem na role, wydarzenia opisane w formie pytań i odpowiedzi, by zakończyć powieść monologiem Molly Bloom. Całym rozdziałem bez znaków interpunkcyjnych, bez żadnego przerywnika w długim ciągu myśli. Przyznam, że pomysł na taką różnorodność narracji mocno mnie zaciekawił, było to coś zdecydowanie innego od znanej mi dotychczas literatury. Ale też były w tej książce formy opowieści, przez które po prostu nie mogłam przebrnąć, które ciągnęły mi się w nieskończoność – podczas gdy inne czytało mi się całkiem przyjemnie.
Ulisses to książka, którą naprawdę trudno mi ocenić. Gdzieś z tyłu głowy siedzi świadomość, że to przecież klasyka literatury, której chyba w pełni nie potrafię docenić i zrozumieć. Za dużo tu alegorii, wtrąceń w innych językach, nieistotnych szczegółów. Tak, zdaję sobie sprawę, że kiedy o czymś myślimy, przez naszą głowę też przepływa strumień nieistotnych myśli – wystarczy, że jakiś drobiazg na chwilę przykuje naszą uwagę. Jednak czy naprawdę wszystko trzeba opisywać? Te 900+ stron opowiada przecież o jednym dniu. Ten jeden dzień to zwykłe czynności, takie jak zakupy, pogrzeb, spotkanie towarzyskie, trochę pracy, rozmowy o literaturze, wieczorne picie… Ile szczegółów można wyciągnąć z takiej codzienności, by napisać tak grubą książkę? Cóż, Joyce udowodnił, że całkiem sporo. W efekcie lektura mnie mocno wymęczyła – myślę, że gdyby Ulisses był objętościowo o połowę krótszy (a już szczególnie o tę połowę, która do mnie nie trafiła), byłabym w stanie się nim zachwycić. Za tę różnorodność językową, za obraz dublińskiej codzienności sprzed wieku, za tę dosadność w pisaniu o seksualności (co w czasach powstawania tej książki wcale nie było oczywiste). Ale chyba co za dużo to niezdrowo…

C.S. Lewis – Der König von Narnia [4/10]

Czerwcowe wyzwanie LC było dla mnie wyjątkowym wyzwaniem, bo cóż, z literaturą dziecięcą jest mi nie po drodze. Już na wstępie postanowiłam sobie, że przeczytam książkę po niemiecku, żeby wyzwanie wymagało nieco więcej wysiłku ;). Z wyborem lektury problemu nie miałam – zdecydowałam się sięgnąć po Opowieści z Narnii, bo mimo ogromnej popularności serii, nic z niej nie czytałam ani nie oglądałam. Wiedziałam jedynie, że to klasyka fantastyki dziecięcej i młodzieżowej, a skoro nie czytałam jej jako dziecko czy młodzież, przyszedł czas, żeby to nadrobić. Spodziewałam się czegoś na miarę tolkienowskiego Hobbita – ot, takie przystępne i dla dzieci wprowadzenie do świata fantastycznego, nic wybitnego, ale fajna, przygodowa lektura. W końcu skądś ten fenomen Opowieści z Narnii musiał się wziąć… Książkę przemęczyłam i fenomenu nie rozumiem. Może spodobałaby się małej mnie, ale już jako nastolatka wolałam zdecydowanie ambitniejsze lektury. Dorosła ja co rusz zadawała sobie pytanie serio? to się stało takim hitem?… Bardzo płytcy bohaterowie, przewidywalna do bólu akcja, wszystko się dzieje w krótkim czasie i kompletnie nie ma w tym logiki (tak, uważam, że świat fantastyki może się rządzić prawami swoistej logiki ;) ). Miałam wrażenie, jakbym raczej czytała luźno napisaną baśń, w której narrator sobie wymyśla historię, a nie porządną książkę fantastyczną. Do tego czwórka głównych bohaterów to dzieci, czyli – jak to dzieci – nie myślą i nie zachowują się racjonalnie, a do tego są irytujący.
Zdaję sobie sprawę, że ta książka jest skierowana do innego czytelnika niż ja, pewnie dziecięca wyobraźnia nie wymaga logiki ani analizy psychologicznej bohaterów. Jednak klasycy w stylu Tolkiena czy Rowling udowodnili, że da się pisać fantastykę dziecięcą i młodzieżową w taki sposób, by nawet dorosły czytelnik z przyjemnością do takiej lektury wracał. Lewisowi się to jednak nie udało. Po kontynuację sięgać nie zamierzam, bo za największy plus Lwa, czarownicy i starej szafy uważam fakt, że była to krótka książka i szybko miałam ją za sobą. I tylko trochę pozostaje poczucie żalu, że był bardzo ciekawy pomysł na fabułę, tylko to wykonanie kompletnie mi nie podeszło…

Lambert Król – Ostatni Szwajcar na Ziemi [8/10]

Lipcowe wyzwanie LC wymagało znalezienia gdzieś cienkiej książki, więc mój wzrok padł na Ostatniego Szwajcara na Ziemi, którego miałam w planach już od paru miesięcy. Nie znałam dotąd Lamberta Króla, nie wiedziałam, czego się spodziewać po tej książce, ale wystarczyło mi, że miały być to opowiadania o emigracji do Szwajcarii. Problemy emigranckie znam, Szwajcarią się trochę interesowałam, uznałam zatem, że książka powinna do mnie trafić. Nigdy bym się nie spodziewała, jak bardzo! Opowiadania Króla są pełne czarnego humoru i takiej abstrakcji, że zachwyciły mnie wręcz od pierwszej strony. Płacenie Szwajcarom za udawanie przyjaźni do imigrantów, krwiożercze kartofle atakujące ludzi, świat, w którym kobiety i mężczyźni zamienili się rolami czy rzeczywistość, w której wszyscy Szwajcarzy nagle zniknęli i został tylko ten jeden, ostatni Szwajcar na Ziemi… A to tylko przykłady, pomysłowość Króla wydaje się nie znać granic. Opowiadania są króciutkie, zaledwie na kilka stron, ale po skończeniu jednego natychmiast chciałam przeczytać kolejne, i jeszcze jedno, i jeszcze… :)
Mimo jednak tylu abstrakcyjnych wątków, z książki Króla dociera do czytelnika też prawdziwe życie. Problemy imigrantów ze znalezieniem pracy, ze znajomością języka, z poczuciem przynależności do nowego kraju, z chęcią oszczędzenia jak największej ilości franków, z równouprawnieniem, ze sposobem wychowywania dzieci, z systemem politycznym… Wszystko jest jednak opowiedziane w taki sposób, że czytelnik i tak podchodzi do problematycznych kwestii z uśmiechem na twarzy. Naprawdę jestem pełna podziwu dla Króla za poruszenie tylu istotnych kwestii na tak niewielu stronach – w ciekawy, wręcz fascynujący sposób. Zdecydowanie nie miałabym nic przeciwko, gdyby Ostatni Szwajcar na Ziemi był grubszą książką, by znalazło się w nim jeszcze więcej groteskowych opowiadań. Choć może te niewielkie rozmiary też są jedną z zalet lektury? Bo myślę, że w tej książce nie znalazło się ani jedno niepotrzebne słowo :).

Akira Toriyama – Dragon Ball (tom 1) [7/10]

Zdecydowanie nie jestem miłośniczką komiksów, ale skoro taki rodzaj lektury trzeba było wybrać w sierpniowym wyzwaniu Lubimy Czytać… to wybrałam chociaż mangę, w oparciu o którą powstało anime, na którym się wychowałam ;). Sięgnęłam po pierwszy tom Dragon Balla i wspomnienia natychmiast ożyły, choć muszę przyznać, że zdecydowanie lepiej mi się to oglądało niż czytało. Akcja oczywiście dalej toczy się bardzo szybko, ale główną atrakcją DB były sceny walki, które w formie animowanej biją na głowę rysunki. Humor w mandze mi pasuje, tu akurat nie ma zbytniej różnicy, choć mam wrażenie, że komiksy są skierowane dla nieco starszej publiczności. Coś w tym jest, że wokół DB rozszalała się niegdyś afera, że tyle tu demoralizujących scen – Son Goku jest tu jeszcze dzieckiem nierozumiejącym seksualności, więc ten brak zrozumienia dla dorosłego czytelnika może być zabawny. A Żółwi Pustelnik (czy też z anime: Genialny Żółw) to postać wprowadzająca humor swoją fiksacją na punkcie kobiet – i tak, jest to humor mocno specyficzny, który nie każdemu się spodoba. Warto jednak pamiętać, że Akira Toriyama stworzył Dragon Balla w latach osiemdziesiątych w Japonii i trudno na to nałożyć naszą współczesną, zachodnią poprawność polityczną. Nie wiem też, czy to kwestia tłumaczenia, czy wersja japońska była podobna, ale kompletnie mi nie podeszły dialogi. Rozumiem, że komiks wymaga mocno skróconej ich formy, ale nie oddawały one atmosfery przedstawionych sytuacji. Po kolejne komiksy z serii sięgać nie zamierzam, bo jeśli chodzi o Dragon Balla, to uważam, że tutaj anime jest po prostu dużo lepsze od mangi… :)

Joanna Gierak-Onoszko – 27 śmierci Toby’ego Obeda [8/10]

Za 27 śmierci Toby’ego Obeda planowałam się zabrać już od dawna, ale jakoś nie wychodziło – z jednej strony kusiły mnie najlepsze recenzje, z drugiej zniechęcała świadomość, że będzie to ciężka lektura. W końcu sięgnęłam po lekturę w ramach wyzwania – miała być książka z motywem szkoły, a szkół akurat w reportażu Gierak-Onoszko nie brakowało… 27 śmierci… to książka o tym, jak przez lata traktowano rdzenną ludność w kanadyjskim systemie edukacji – dzieci odbierano rodzicom i umieszczano w szkołach z internatem, gdzie kwitła przemoc na taką skalę, jaka przeciętnemu człowiekowi nie mieści się w głowie. Za krzywdy odpowiadali nauczyciele i opiekunowie, którymi często były osoby duchowne – w końcu wiele szkół było prowadzonych przez kościoły. Ale krzywdzone dzieci, o ile w ogóle przeżyły, często same wyrastały potem na krzywdzicieli, błędne koło przemocy nie zostało przerwane, gdy szkoły w końcu zamknięto. Jednak z czasem przełamano milczenie, ofiary zaczęły mówić o swoich doświadczeniach i pozwały władze Kanady, żądając uznania i wynagrodzenia krzywd. To, ile bólu, cierpienia i niesprawiedliwości wyszło na światło dzienne podczas tych spraw sprawiało, że czasem musiałam odkładać książkę na bok, tak byłam pełna negatywnych emocji.
Gierak-Onoszko uważnie śledziła kanadyjskie doniesienia medialne w tych sprawach, ale też sama jeździła po kraju i rozmawiała z tymi, do których udało jej się dotrzeć. W efekcie 27 śmierci… to nie jest zbiór suchych faktów, ale mnóstwo bardzo osobistych i równie bolesnych wspomnień bohaterów reportażu. Czytałam kolejne rozdziały i w kółko chodziło mi po głowie: jak można coś takiego zrobić drugiemu człowiekowi, jak można to zrobić dziecku?!. Do tego początkowa niechęć kanadyjskich polityków, by zabrać się za tak trudny temat, ciągłe zamiatanie problemów przez kościół katolicki – jak bardzo to irytowało! Kanada w końcu swoją lekcję odrobiła, choć kosztowało ją to ogromne pieniądze wypłacone w odszkodowaniach, które przecież krzywd nie naprawią i tak. Zaczęły się rozmowy, padły przeprosiny, i choć wciąż wiele rzeczy można tu było zrobić lepiej, to jednak była wola. Tej zabrakło kościołowi, który tematu zinstytucjonalizowanej przemocy w swoich placówkach woli po prostu unikać. Podziwiam autorkę za porwanie się na tak trudny temat, za wszystkie przeprowadzone rozmowy, a także za przedstawienie tego wszystkiego w tak świetnie skonsolidowanym i dobrze napisanym reportażu. W 27 śmierciach… nie ma ani jednego zbędnego słowa, książka trafia prosto w emocje i na długo zostaje w pamięci.

B.A. Paris – Na skraju załamania [7/10]

Szukając jakichś historii z dreszczykiem, postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę B.A. Paris – czytane kiedyś Za zamkniętymi drzwiami przypadło mi do gustu. Zatem Na skraju załamania – kolejny thriller psychologiczny, tym razem z morderstwem w tle. Cass z pozoru wiedzie szczęśliwe, beztroskie życie – ma kochającego męża, z którym coraz częściej myśli o dziecku, ma ciekawą pracę, sporo pieniędzy i najlepszą przyjaciółkę, która jest dla niej jak siostra. Niestety, ma też świadomość, że jej matka bardzo wcześnie zaczęła tracić pamięć i Cass zaczyna się martwić, że w podobny sposób choroba może dotknąć i jej. Zwłaszcza, kiedy tuż obok jej miejsca zamieszkania zamordowano kobietę, którą Cass znała – stres i przerażenie robią swoje, a Cass zaczyna czuć, że traci kontrolę nad swoim życiem. Całość wydarzeń jest opowiedziana z punktu widzenia kobiety, czytelnik wraz z nią obserwuje, jak uciekają jej z pamięci poszczególne wydarzenia.
Podoba mi się styl pisania Paris – historia trzyma w napięciu i choć w pewnym momencie dalsze wydarzenia stają się przewidywalne, to wciąż były tu elementy zaskoczenia. Na skraju załamania czyta się lekko i aż się nie chce przerywać lektury, zastanawiając się, czego znowu zapomni bohaterka, czy też uda jej się dowiedzieć czegoś więcej o mordercy, no i kto wykonuje te wszystkie głuche telefony… Jest napięcie, ale też nie ma nadmiernych nerwów – nie lubię się bać, czytając. Tutaj było dla mnie w sam raz i w efekcie po raz kolejny jestem zadowolona z sięgnięcia po twórczość Paris :).

Aleksander Gurgul – Podhale. Wszystko na sprzedaż [5/10]

Reportaż ze sporym potencjałem, którego Gurgul niestety kompletnie nie wykorzystał. Bo przecież Zakopane jest niezwykle ciekawym miastem na mapie Polski, miastem, które turystyka niesamowicie odmieniła i można o tym dużo interesujących rzeczy napisać. Autor nawet jakiś pomysł miał, poruszył trochę istotnych kwestii, ale tego było stanowczo za mało, by wyszedł z tych treści dobry, sensowny reportaż. Przede wszystkim Gurgul pisał pod z góry określoną tezę, że w Zakopanem źle się dzieje, a winni temu są politycy (szczególnie partii, której autor nie lubi) i przedsiębiorcy budujący tu hotele i zdzierający pieniądze za usługi. Ta stronniczość wyraźnie przebija w prowadzonych rozmowach i mnie jako czytelniczkę mocno drażniła. Brakowało mi też innej perspektywy, pokazania, że ta turystyka ma też jakieś zalety, nawet jeśli dla mieszkańców Zakopanego nie przysłaniają one wad. Choć biorąc pod uwagę, że autor poruszał większość tematów bardzo pobieżnie, to nie wiem, czy kilka kolejnych nie za mocno zgłębionych wątków coś by zmieniło? Bo tak naprawdę dobór historii nie jest zły – patodeweloperka prowadząca do wypadków, przemoc i alkoholizm w góralskich rodzinach, wszechobecne reklamy, niezorganizowany system transportu… To są ważne tematy, trzeba o nich pisać. Ale trzeba pisać bez stronniczości, dokładniej, ciekawiej… Tego w Podhalu mi, niestety, zabrakło.

Urszula Chylaszek - Kanska. Miłość na Wyspach Owczych [6/10]

Wyspy Owcze fascynują mnie od dawna i choć trochę już o nich czytałam, to reportaż Chylaszek i tak przyciągnął moją uwagę. W Kanska autorka skupiła się na różnych wątkach bliżej lub dalej związanych z miłością: jak wyglądała kwestia homoseksualności na wyspach kiedyś i teraz, jak rozwijały się ruchy LGBT+, jak trudne jest randkowanie, gdy wszyscy wszystko widzą, jaki stosunek mieszkańcy mają do pornografii, co z antykoncepcją i aborcją, a jak jest z dostępem do różnych gadżetów erotycznych... Jakby nie patrzeć - różnorodność tematów dość spora, a wszystko napisane w ciekawy i przystępny sposób. Klamrą reportażu jest historia Laili i Evy - dwóch lesbijek, które urodziły się w czasach, gdy homoseksualność była głęboko skrywaną, wstydliwą tajemnicą. Obie uciekły do Danii, gdzie mogły w końcu poczuć się sobą. Dziś mieszkają znów na Wyspach Owczych, gdzie wszyscy wiedzą o ich orientacji... i nikomu wydaje się to nie przeszkadzać. W tle reportażu mamy więc i zmiany społeczne oraz polityczne na wyspach - niestety, opisane dość pobieżnie. Brakowało mi bardziej szczegółowego tła historii, książka jest na tyle krótka, że więcej konkretnych informacji na pewno by jej niepotrzebnie nie rozwlekło. Ale to i tak ciekawa lektura dla zainteresowanych Wyspami Owczymi :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze