Południowe Włochy marzyły mi się już od jakiegoś czasu. Za każdym razem, gdy natrafiałam gdzieś na zdjęcia białych trulli - charakterystycznych domków z Alberobello, mówiłam sobie, że koniecznie muszę tam pojechać. A ostateczna decyzja została podjęta - jak to mi się dość często zdarza - spontanicznie. Przyszedł początek lipca, wszyscy w pracy mieli już poplanowane urlopy, a u mnie żadnych planów na lato... Otworzyłam więc stronę Wizzaira i postanowiłam przetestować któreś z nowo otwartych połączeń z Wiednia. Gdy zobaczyłam Bari za zaledwie 39 euro (167 zł) w dwie strony, z wylotem za trochę ponad dwa tygodnie, bilety zarezerwowałam właściwie bez zastanowienia ;). Biorąc pod uwagę, że w tym roku raczej nie mogę sobie pozwolić na urlopowe szaleństwa, wyjazd miał być na zaledwie pięć dni.
- Jakieś plany na weekend? - zapytał w któryś piątek podczas lunchu kolega z pracy.
- Zapowiada się cudna pogoda, więc pewnie wyjdę gdzieś połazić - stwierdziłam. - Muszę się rozejrzeć za szlakami na hiking.
- Jak jeszcze nie byłaś, to polecam wyskoczyć na wzgórze Kahlenberg. Jest fajna trasa spacerowa, a do tego super widok na Wiedeń.
- Brzmi idealnie.
- A do tego zawsze tam dużo Polaków.
Wrzuciłam w Google hasło Kahlenberg i już pierwsza linijka tekstu na Wikipedii informuje mnie, że z tego miejsca w 1683 roku Król Polski Jan III Sobieski dowodził zwycięską bitwą o Wiedeń z Turkami. Od razu wiedziałam, że mi się tam spodoba... ;)
Najpierw zarezerwowałam po prostu wypad do Bratysławy. Kilkugodzinny, za grosze, bo wystarczy godzina jazdy i już zamieniam austriacką stolicę na słowacką. Im bliżej jednak wyjazdu, tym bardziej myślałam, by ten dzień nieco urozmaicić. W końcu w Bratysławie już byłam, na kolana mnie nie powaliła, więc może choć w jej okolicy znajduje się coś ciekawszego od samego miasta? Z pomocą wujka Google niemal natychmiast trafiłam na zamek Devin i od razu zaświeciły mi się oczy. Uwielbiam takie miejsca!
Lubię ogrody botaniczne, szczególnie wiosną i jesienią, kiedy toną w kwiatach lub w złotych jesiennych liściach. Szwecja mnie pod tym względem mocno rozpieściła, bo botaniki w Sztokholmie i Göteborgu (to jeden z największych w Europie!) są naprawdę świetnie zrobione i pozwalają na spędzenie tam nawet całego dnia, jeśli pogoda dopisuje. Mając te wspomnienia w głowie, w pewne sobotnie przedpołudnie skierowałam się w okolice Belwederu - do Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Wiedeńskiego.
Kiedy tylko usłyszałam o planach otwarcia Muzeum Polskiej Wódki w Warszawie, natychmiast mnie to zaciekawiło. Poza sztokholmskim Spritmuseum nie bywałam dotąd w obiektach poświęconych tej tematyce, a Szwedom to muzeum akurat nieszczególnie się udało. Jednak po Warszawie spodziewałam się czegoś więcej. Przede wszystkim dlatego, że wystawy w MPW były tego samego autorstwa, co te w Muzeum Powstania Warszawskiego i Polinie. A moim skromnym zdaniem są to dwa najlepiej zrobione muzea w Warszawie ;). A po drugie, nie ma co się oszukiwać, wiele osób uważa wódkę za nasze dobro narodowe, więc wcale nie zdziwiłoby mnie zrobienie muzeum w myśl zasady zastaw się, a postaw się. Biorąc te dwa czynniki pod uwagę, weszłam na teren dawnej Warszawskiej Wytwórni Wódek "Koneser" (gdyż tam znajduje się muzeum) z naprawdę dużymi oczekiwaniami ;).
Sztokholmskie Muzeum Armii było moim ulubionym muzeum w szwedzkiej stolicy, dlatego też od tej strony postanowiłam zacząć zwiedzać Wiedeń. W pierwszą niedzielę miesiąca, bo wtedy sporo atrakcji jest za darmo, wybrałam się więc do Heeresgeschichtliches Museum, czyli Muzeum Historii Wojskowości. Już na wstępie miałam niemałe oczekiwania, bo tematyką się interesuję, muzea uwielbiam, więc jak tu nie mieć oczekiwań? A po wejściu do Arsenału i tak miałam ochotę zbierać szczękę z podłogi ;).
Ale po co ty tam jedziesz? Jest tam w ogóle coś do zwiedzania? - takich pytań słyszałam naprawdę sporo przed weekendowym wypadem do węgierskiego Győr. Odpowiedź na nie nie przychodziła wcale tak łatwo, bo internet - a szczególnie polska blogosfera - jakoś wolał się skupiać na pobliskim Sopronie, uznając Győr za niewarty uwagi. Ja wybrałam to miasto na weekendowy city break w sposób najprostszy z możliwych: zobaczyłam na stronie Flixbusa tanie bilety, zapytałam wujka Google, czy jest tam cokolwiek do zwiedzania, po czym po prostu te bilety kupiłam. I niewiele więcej czytałam na temat Győr, bo w domu nie miałam internetu, a w pracy czasu. Zresztą wszędzie i tak są informacje turystyczne, gdzie znajdę mapki, ulotki i ułożę sobie plan zwiedzania spontanicznie.