W Dubrowniku spędziłam niespełna dwa dni, a pierwszy z nich był bardzo intensywny. Dlatego też drugiego chciałam wyluzować - zwłaszcza, że rano wymeldowałam się z pokoju i musiałam cały czas chodzić z bagażem. Już o ósmej rano było na tyle gorąco, że plecak przykleił mi się na dobre do spoconych pleców. Postanowiłam więc zwiedzać Dubrownik z nieco innej strony, niewymagającej ode mnie za dużo chodzenia w upale. Na pierwszy ogień poszła kolejka linowa, umożliwiająca spojrzenie na miasto z lotu ptaka.
- Halo, haaaalooo! - po którymś z kolei zawołaniu w końcu się odwróciłam, stwierdziwszy, że to chyba jednak do mnie. Nieco ze zdziwieniem, w końcu jak zwykle podróżowałam sama, a z pociągu wysiadłam w tłumie innych turystów, którzy niedzielny dzień postanowili spędzić w Polignano a Mare. Podszedł do mnie młody, wysoki południowiec, zagadując po włosku. Wzruszyłam ramionami, no Italian, po czym odwróciłam się i ruszyłam za tłumem. Facet jednak poszedł za mną, wciąż próbując się dowiedzieć, skąd jestem i co robię we Włoszech, wplatając pojedyncze znane mu angielskie słówka. Sam wspomniał, że pochodzi z Madrytu, więc dla ułatwienia zaproponowałam przejście na hiszpański. To sobie wymyśliłam ułatwienie... Po latach mieszkania we Włoszech i tak wplatał w hiszpański włoskie frazy, a - chyba chcąc mi pomóc zrozumieć - gdzie mógł, rzucał angielskimi słówkami. Przyjechałam do Polignano a Mare odpocząć, a tymczasem mózg mi się już rozgrzał do czerwoności, próbując coś zrozumieć, zanim jeszcze w ogóle dotarłam do wybrzeża!
Jak już kiedyś wspominałam, pisząc o Liseberg w Göteborgu, nie lubię parków rozrywki. Po prostu nie jestem w stanie pojąć, dlaczego miałabym wydawać pieniądze, na coś, czego się boję i co w żadnym stopniu z rozrywką się dla mnie nie wiąże ;). Efekt jest taki, że pomimo prawie czterech lat spędzonych w Sztokholmie, nigdy w życiu nie byłam w Gröna Lund... i nieszczególnie mi tego brakowało ;). A tymczasem - kto by się spodziewał - po ledwo czterech miesiącach spędzonych w Wiedniu, już zaliczyłam tutejszy Prater.
Wielki zielony plakat przywitał mnie na wiedeńskim lotnisku informacją, że Level wylądował w Wiedniu. Powoli zaczynało do mnie docierać, że ta nowa tania linia lotnicza faktycznie istnieje i naprawdę otworzyła swoją trzecią (po Barcelonie i Paryżu) bazę właśnie w austriackiej stolicy. Bo zanim to się stało, o Level nie słyszałam kompletnie nic, choć trochę uspokoił mnie wujek Google informacją, że to część International Airlines Group (British Airlines, Iberia). Jednak wiadomości o wiedeńskiej bazie przegapić się nie dało - Level wszedł do Austrii z hukiem, a to za sprawą nierealnej wręcz promocji. Linia otworzyła z Wiednia czternaście nowych tras, a bilety na nie można było kupić za... 1 eurocenta. Trochę ponad 4 grosze. Szczęśliwym trafem zobaczyłam tę informację zaraz jak się pojawiła i bez zastanowienia weszłam na stronę flylevel. Tu też przywitał mnie wielki banner o promocji, więc stwierdziwszy, że to raczej nie jest błąd systemowy, szybko spojrzałam na listę proponowanych tras. Natychmiast rzucił mi się w oczy Dubrownik, o którym marzyłam od dawna, a który był mi zawsze nie po drodze, gdy odwiedzałam północną Chorwację. Właściwie bez zastanowienia zarezerwowałam bilety na weekend (a dokładniej od sobotniego wieczoru do poniedziałkowego popołudnia) w połowie sierpnia i wciąż ze zdumieniem patrzyłam na informację do zapłaty: 0,02 EUR. Zapłaciłam, potwierdzenie rezerwacji niemal natychmiast znalazło się na mojej skrzynce, a po chwili strona linii lotniczych po prostu padła z przeciążenia. Więcej więc nie przeglądałam, zwłaszcza, że był to środek dnia i miałam w pracy inne zajęcia - nie muszę chyba mówić, że zanim wróciłam do domu, to wszystkie bilety w promocji były już od dawna wyprzedane? ;) Jednak po kupnie biletów tyle się nasłuchałam, że to musiał być błąd, że na pewno odwołają lot albo anulują bilety, że chyba sama aż do samego końca nie wierzyłam, iż uda mi się polecieć...
Tym razem się nauczyłam i, nie chcąc popełniać błędu z poprzedniego dnia, gdy moja podróż do Alberobello przeciągała się w nieskończoność, na dworzec w Bari dotarłam jeszcze wcześniej. Wiedziałam już, że do Matery nie dojadę tradycyjnym pociągiem Trenitalia, ale muszę szukać oddzielnego dworca (znajdującego się jednak w ramach Bari Centrale) obsługującego Ferrovie Appulo-Lucane. Udało mi się go znaleźć już za trzecim podejściem, po zapytaniu jedynie dwóch osób z obsługi... ;) Kupuję bilet do Matera Centrale za 4,90 euro (21 zł) i wychodzę na peron, gdzie już trochę osób czeka na pociąg. Siadam na ławce, ale szybko się podrywam, widząc biegające wokół karaluchy. Może jednak postoję... Na szczęście pociąg podstawiony jest wcześniej, wygodny, klimatyzowany, na dodatek odjeżdża o czasie... Już się cieszę, że w końcu mogę mieć i pozytywne doświadczenia z włoskimi pociągami, no ale nie mów hop. ;) Okazuje się, że stacja Matera Centrale jest w remoncie i nie da się tam dojechać - pociąg kończy bieg na Matera Villa Longo, skąd do centrum zabiera nas od razu podstawiony autobus. Ok, nie jest jeszcze źle, ale pojawia się pytanie: jak potem wrócić? W informacji turystycznej nikt nie wie nawet, że dworzec jest w remoncie i pociągi stamtąd nie jeżdżą - radzą mi co najwyżej łapać autobus do Bari. Internet twierdzi, że pociągi ze stacji Villa Longo kursują do Bari regularnie, trzeba się tylko na tę stację jakoś dostać. Będą podstawione jakieś autobusy, gdzieś w centrum. Nikt tylko nie potrafi powiedzieć, skąd i o której. Poddaję się. Dodaję sobie w zapasie kilkadziesiąt minut, by dotrzeć pieszo do Villa Longo i nie marnując więcej czasu, wyruszam na zwiedzanie Matery :).
Niecałe piętnaście minut - tyle czasu jedzie pociąg z mojej stacji na dworzec w Mödling. Za bilet z obrzeży Wiednia płacę całe 1,20 euro (5,15 zł) i już jestem poza miastem, mając w planach spokojną niedzielę w uroczym i malowniczym miasteczku. Mödling wpadł mi w oko już parę tygodni wcześniej, gdy w jednej z tutejszych restauracji mieliśmy kolację służbową. Mijaliśmy wtedy niewielki ryneczek z charakterystyczną kolumną i stwierdziłam, że bardzo podoba mi się klimat tego miasteczka. Że chcę w nim zobaczyć coś więcej niż centrum z okien samochodu i restaurację. A w Mödling, mimo niepozornych rozmiarów, jest co oglądać :).
Plan był ambitny, bo jakże by inaczej. Pobudka, śniadanie i w poranny pociąg do Alberobello, miasteczka znanego z charakterystycznych białych domków. Potem znów w pociąg, odrobinę dalej do podobno pięknego Locorotondo, a w drodze powrotnej do Bari zahaczyć o jaskinie w Castellana Grotte. No to plan był, tylko szczęścia nie było... ;)
Na dworzec w Bari dotarłam z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby spokojnie zdążyć kupić bilet. W kolejce do automatu przede mną trzy osoby (no dobra, cztery, ale dwójka przede mną była razem, więc liczyłam jak jedną ;) ), więc stwierdziłam, że nie dość, że zdążę na pociąg, to jeszcze z nudów sporo sobie postoję na peronie. Naiwna ja. Pierwszy facet kupił bilet w mgnieniu oka - ot, kilka kliknięć w automat, zapłata i do widzenia. Drugiemu niestety nie poszło tak łatwo... Gdy po dziesięciu minutach klikania chyba we wszystko na ekranie, facet poprosił obsługę o pomoc, zaczęłam nerwowo spoglądać na zegarek. Nawet z pomocą obsługi gościowi trochę zeszło, więc miałam przeogromną nadzieję, że następna para się streści. Stojących przede mną Francuzów na szczęście automat nie przerósł i już po chwili mogłam podejść do ekranu... by zobaczyć wielki napis "Awaria". Oczywiście, zanim odstałam swoje w innej kolejce, pociąg zdążył już odjechać, a do następnego miałam z godzinę. I chyba dobrze wyszło, że ją miałam, bo kolejne kilkanaście minut zmarnowałam latając po dworcu i szukając mojego peronu... O tym, jak pogmatwany jest dworzec centralny w Bari, przeczytacie na Italia poza szlakiem, więc ja tu się powtarzać nie będę ;). Bądź co bądź na żadnej tablicy odjazdów nie było mojego pociągu, więc po obejściu całego dworca, zapytałam o niego kogoś z obsługi. A, bo te pociągi odjeżdżają z peronu 11, a jego nie ma na rozkładzie jazdy. No spoko, idę na perony, szukam... i może jestem ślepa, ale 11 nigdzie nie widzę. No nie ma! W końcu zrezygnowana znów wracam do obsługi i ktoś uczynny mnie prowadzi na peron, nad którym wisi tablica "Peron 1 - południowy wschód". No przecież idzie się domyślić, że to 11, nie...?
Do dziś pluję sobie w brodę, że mieszkałam w Warszawie przez sześć lat, a tak niewiele w niej zwiedzałam. Odkąd emigrowałam, starałam się nadrabiać turystyczne zaległości w Warszawie, ale nie było to już takie łatwe. Albo wpadałam do stolicy na chwilę, traktując ją jako miejsce przesiadkowe na trasie do Lublina, albo mój warszawski kalendarz był wypełniony po brzegi. Spotkania ze znajomymi, zakupy, śluby... zawsze coś ważniejszego od zwiedzania. Czasami jednak udawało mi się złapać spokojniejszą chwilę, gdy znajomi byli w pracy, a ja już zmęczona zakupami stwierdziłam, że w sumie mogłabym gdzieś zajrzeć. Już od dłuższego czasu myślałam o wizycie w Muzeum Neonów i pewnie dalej by było tylko na mojej bucket list, bo prawy brzeg Wisły to akurat zawsze mi był nie po drodze... Ale w tym roku w okolicy otworzyli też Muzeum Polskiej Wódki, więc postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zobaczyć oba muzea tego samego dnia.