Rejs statkiem na jedną z wielu wysp archipelagu sztokholmskiego to zdecydowanie jedna z największych atrakcji szwedzkiej stolicy w lecie. Na blogu znajdziecie już wpisy poświęcone wypadom na wyspy Grinda oraz Vaxholm. W te wakacje nie miałam jednak tyle czasu, a pogoda sprzyjała na tyle, że wciąż kusił mnie wypad na archipelag. Gdzie jednak popłynąć, gdy czas jest ograniczony? Na większość wysp trochę się płynie, a i statki nie kursują zbyt regularnie. Wybawieniem w takiej sytuacji okazały się Fjäderholmarna - położone pomiędzy Nacka a Lidingö, czyli niespełna pół godziny rejsu od centrum Sztokholmu.
Rzadko w Warszawie mam czas na turystykę. Albo wpadam tam przelotem w drodze do Lublina bądź na urlop, albo przyjeżdżam w czysto towarzyskich celach. Jestem wtedy na miejscu ze 2-3 dni, które mam po brzegi wypełnione spotkaniami, w końcu sześć lat spędzonych w Warszawie na studiach i w pracy zaowocowało niemałą liczbą znajomości. Ale przy tym wszystkim ciężko znaleźć czas na zwiedzanie czegoś innego niż nowo utworzone bary i restauracje... Co nie znaczy, że nie próbuję ;). Podczas ostatniego pobytu w stolicy miałam trochę czasu pomiędzy pracą a umówionym na popołudnie spotkaniem, postanowiłam więc ten czas wykorzystać w pełni. Wybrałam dwa niewielkie muzea, tematycznie ze sobą związane, na które (łącznie z przejazdem pomiędzy nimi) mogłam poświęcić mniej niż dwie godziny. Dwa muzea, których odwiedzenie nawet nie przyszło mi do głowy, kiedy jeszcze mieszkałam w Warszawie... choć z drugiej strony do dzisiaj pluję sobie w brodę, jak niewiele zwiedzałam w stolicy, mieszkając w niej. Muzeum Więzienia Pawiak oraz Mauzoleum Walki i Męczeństwa utworzone w siedzibie Gestapo przy alei Szucha. Niewielkie muzea, a zarazem miejsca pamięci. W jakiej formie udostępniono je zwiedzającym?
Maribor zainteresował mnie od razu, gdy tylko zgłębiłam się w lekturze na temat tego miasta. Te najbardziej turystyczne punkty wydawały się łatwe do ogarnięcia w kilka godzin (zakładając, oczywiście, że nie będzie się wchodziło do muzeów). W związku z tym postanowiliśmy odwiedzić Maribor po drodze - wracając ze słoweńskiego wybrzeża do Austrii. Zatrzymaliśmy się na parkingu podziemnym pod centrum handlowym Europark - łącząc przyjemne z pożytecznym. Czyli darmowy parking właściwie w centrum miasta, a do tego możliwość zjedzenia obiadu i zrobienia zakupów, żeby nie martwić się tym już po powrocie do Wiednia. Przeszliśmy most nad rzeką Drawą i po 10 minutach spaceru znaleźliśmy się w informacji turystycznej. Tradycyjnie już, wzięliśmy mapkę, wypytaliśmy o to, co koniecznie trzeba zobaczyć w Mariborze i wyruszyliśmy na pospieszne zwiedzanie. Ciemniejące nam nad głową chmury wyraźnie dawały do zrozumienia, że czas na spokojny spacer po mieście jest bardzo ograniczony...
To było w sumie niemałe wyzwanie - znaleźć jakieś muzeum w Sztokholmie, gdzie mnie jeszcze nie było, gdzie chciałabym pójść i żebym się jeszcze wyrobiła rano przed weselem ;). Wybrałam muzeum Hallwylska, nieco zainspirowana przeczytaną nie tak dawno temu książką o Sztokholmie autorstwa Katarzyny Tubylewicz. Muzeum znajduje się w samym centrum szwedzkiej stolicy (parę kroków od Kungsträdgården), a wstęp jest darmowy. Dotarłam tam w piątek zaraz po otwarciu, po jakimś czasie dołączyło jeszcze kilka osób, ale generalnie miałam możliwość zwiedzania prawie w samotności, co jest rzadko spotykanym luksusem (zwłaszcza, jeśli się zwiedza w weekendy ;) ).
Są tacy, których nadwrażliwość powstrzymuje przed wizytą w takich miejscach. Są tacy, których to po prostu nie interesuje. Są nawet tacy, co poddają w wątpliwość prawdziwość tych wydarzeń. Ale są też tacy jak ja, którzy uważają, że każdy dorosły człowiek powinien choć raz w życiu odwiedzić miejsce pamięci w dawnym obozie koncentracyjnym. Nie dla atrakcji turystycznej, ale po prostu, żeby zobaczyć i zrozumieć. Bo, jak to ujął mój austriacki kolega z pracy, coś chyba poszło nie tak z edukacją i wychowaniem tych, którzy zobaczyć i zrozumieć nie chcą. Byłam już wcześniej w Auschwitz i na lubelskim Majdanku, a odkąd przeprowadziłam się do Austrii, ciągnęło mnie, by zobaczyć Mauthausen - zwłaszcza, że trochę już o tym miejscu czytałam. Bilet na pociąg zarezerwowałam po lekturze Sprawiedliwości w Dachau Greene'a, w której cały rozdział poświęcono procesom sądowym zbrodniarzy z Mauthausen. Książka mnie poruszyła, więc chciałam zobaczyć też miejsce, o którym opowiada...
Jak już wcześniej wspominałam, pobyt w Słowenii podzieliliśmy na dwie części - na tę z bazą wypadową w Radovljicy, i tę drugą - w Koprze. Na wybrzeżu planowaliśmy być krócej, z kilku powodów zresztą. Po pierwsze, większość interesujących nas miejsc (głównie jeziora) była łatwiej dostępna z Radovljicy. Następnie, słoweńskie wybrzeże jest krótkie, więc i liczba miejsc do zobaczenia jest ograniczona. A po trzecie, Adriatyk słynie z kamienistych plaż, a to żadna przyjemność spędzić cały dzień na leżeniu na kamieniach. Podsumowując to wszystko, wiedzieliśmy, że na wybrzeże i tak pojedziemy, ale nie spędzimy tam dużo czasu. Na bazę wypadową wybraliśmy zaś Koper - największe słoweńskie miasto w tej okolicy (i piąte co do wielkości w kraju). Wyskoczyliśmy stąd do Piranu, zobaczyć słynne Jaskinie Szkocjańskie... ale też poświęciliśmy trochę uwagi i samemu Koprowi :).
Mój lipcowy pobyt w Sztokholmie był ściśle związany z zaproszeniem na ślub, które dostałam na początku marca od kolegi z byłej, szwedzkiej pracy. Zgodziłam się na przyjazd od razu, bo oboje państwa młodych znam i lubię, do Sztokholmu można się szybko i tanio dostać dzięki Wizzairowi, a poza tym zawsze z przyjemnością wracam do Szwecji - ot, sentyment. Od początku jednak wiedziałam, że ten wyjazd będzie - poza samym weselem naturalnie - dużo mniej towarzyski niż zazwyczaj. Cóż, szwedzki lipiec to okres urlopowy i większość moich znajomych nie spędzała go w Sztokholmie. Pisałam z pytaniem o wyjście na piwo i dostałam odpowiedzi w stylu Będę w Chorwacji / Polsce / Hong Kongu i takie tam... Na szczęście parę osób miało dla mnie czas, resztę wypełniłam pracą i zwiedzaniem i tych kilka dni w Szwecji mi nagle upłynęło, nie wiadomo jak.
Lipcowy wyjazd do Krakowa miał być taki jak wszystkie wcześniejsze pobyty w tym mieście - towarzyski. Najpierw znalazłam tani lot Kraków-Wiedeń na niedzielę wieczór, a potem dobukowałam do tego autobus w przeciwną stronę na piątkowe popołudnie. Wolałam to niż lot w sobotę w środku dnia, choć w busie spędziłam siedem godzin, dojeżdżając na miejsce po 23 - mimo to całą sobotę miałam do wykorzystania na miejscu. W Krakowie byłam już wcześniej wielokrotnie i - nie licząc pierwszego razu jakoś w czasach szkolnych, gdy odhaczyło się parę takich miejsc jak Wawel czy Kościół Mariacki - zawsze bywałam tam towarzysko lub służbowo. Schemat był też ten sam - spacer po Kazimierzu, starym mieście (jak była zima, to z zahaczeniem o grzańca galicyjskiego na jarmarku), wzdłuż Wisły, jakiś obiad, piwo, rozmowy... i powrót do Warszawy / Sztokholmu. Teraz też po znalezieniu połączeń napisałam do kilku osób, że mogę się spotkać w Krakowie i wszystkim to pasowało ;). Kalendarz na dwa dni wypełnił się dość szybko... i na szczęście nie tylko spacerami i jedzeniem. Bo nagle zdałam sobie sprawę, że choć byłam tu już tyle razy, to właściwie nie znam Krakowa. Może na starym mieście nie zabłądzę, ale właściwie poza Wawelem i Kościołem Mariackim to nigdzie w środku nie byłam. Po prostu nigdy - odkąd zaczęłam świadomie jeździć i zwiedzać - nie byłam w tym mieście turystycznie. I choć bardzo niewiele, to trochę udało się tym razem nadrobić :).
Przez prawie cztery lata spędzone w Sztokholmie nigdy nie odwiedziłam miejscowej biblioteki publicznej, choć widziane czasem w internecie zdjęcia zdecydowanie do tego zachęcały. Chyba sobie wmawiałam, że ciągle mi nie po drodze, co było dość słabe, bo tak naprawdę nigdy nawet nie sprawdziłam, gdzie ta biblioteka się znajduje. A kiedy w końcu wrzuciłam w Google Stockholms stadsbibliotek, to pozostało mi tylko pokręcić głową, bo cóż - było mi po drodze mnóstwo razy ;). Siedziba główna znajduje się przy ulicy Sveavägen 73, a to jakieś 400 metrów od stacji Odenplan - bywałam tam często, ale jakoś ten ogromny budynek mijałam bez należytej uwagi... Cóż, trzeba było to w końcu nadrobić!