Każdy, kto mnie choć trochę zna, wie, że wycieczki zorganizowane to nie moja bajka. Ostatni raz z biurem podróży pojechałam dziesięć lat temu do Turcji, a i tak biuro organizowało tylko transport, nocleg i wyżywienie, a na miejscu czas mogliśmy sobie zorganizować sami. Od tej pory każdy kolejny wyjazd - a było ich sporo - ogarniałam zawsze na własną rękę. W związku z tym perspektywa wycieczki zorganizowanej - i to naprawdę zorganizowanej w pełni, bo objazdówki (po raz pierwszy w życiu, swoją drogą) - naprawdę mnie przerażała ;). Zdecydowałam się jednak, bo Nepal mi się marzył od dawna, a zobaczenie Himalajów brzmiało jak niezły pomysł na prezent dla samej siebie z okazji 30 urodzin. Biuro podróży pomagało zaś zaoszczędzić czas - nie tylko ten spędzony na organizacji i formalnościach (co w Nepalu podobno potrafi swoje potrwać), ale też i na miejscu. Ile z dalej położonych miejsc musiałabym sobie odpuścić, gdybym poruszała się transportem publicznym? A do wielu innych pewnie musiałabym tłuc się dużo dłużej i w mniej wygodnych warunkach niż autokar wycieczkowy... Stara już jestem, cenię sobie wygodę ;). Zatem padło na wyjazd z biurem podróży, w tym przypadku Rainbowem, który miał najciekawsze oferty w pasującym mi terminie. Rainbow oferuje trzy wycieczki do Nepalu, zresztą bardzo do siebie podobne - U podnóża Himalajów, to samo lecz De Luxe (czyli hotele 4* zamiast 3*) oraz Spójrz na chmury z góry, gdzie kilka punktów nieco zmieniono, by program był bardziej aktywny (np. dodano rowery w okolicy Katmandu). Wszystkie trwają 11 dni, z czego 9 jest się na miejscu, a pozostałe 2 poświęcone są na podróż z przesiadką.
Dwie słynne dublińskie katedry - Kościoła Irlandii p.w. św. Patryka oraz Kościoła Chrystusowego p.w. św. Trójcy - odwiedziłam od razu jedną po drugiej podczas mojego październikowego wypadu do Dublina. Obie wywarły na mnie niesamowite wrażenie, bo rzadko widuję świątynie budowane z takim rozmachem. W średniowieczu daleko nam było do rozmachu charakterystycznego dla architektury sakralnej na wyspach czy we Francji, no i swoje zrobiły potem wojny i zniszczenia... Dublin sprawił, że zamarzyło mi się pojeździć po wyspach - zarówno Wielkiej Brytanii, jak i Irlandii - by poodkrywać dawne kościoły i zamki. Będzie trzeba kiedyś o tym pomyśleć ;).
Ledwo wchodzę do budynku, a ogarnia mnie uderzający zapach czekolady. Tak intensywny, że właściwie od razu ma się ochotę na coś słodkiego. Zostawiam kurtkę na wieszaku przy wejściu i podchodzę do kasy. Chwilę później z biletem w jednej dłoni i kawałkiem banana w czekoladzie w drugiej jestem gotowa na zwiedzanie jednego z fajniejszych muzeów tematycznych w Wiedniu. Muzeum Czekolady powstało we współpracy z producentem słodyczy Heindl i na tej marce się skupia.
Rygo, rozczarowałaś mnie. Nie to, że miałam jakieś wybitne oczekiwania - już wcześniej słyszałam, że z trzech bałtyckich stolic ta łotewska jest najmniej warta uwagi. Wciąż jednak to stolica, do tego ze starówką wpisaną na listę UNESCO. Dlatego zaplanowałam tam długi weekend, który Ryanair postanowił mi nieco skrócić. Początkowo miałam lecieć w piątek rano i wracać w niedzielę po południu - dwa pełne dni na miejscu. Loty zmieniały się kilkukrotnie, aż ostatecznie stanęło na tym, że w Rydze wylądowałam w piątek około 16, a w niedzielę po 7 rano musiałam jechać na lotnisko. Czyli z długiego weekendu zrobił się tak naprawdę tylko jeden dzień (sobota) na miejscu...
Kiedy jesienią 2017 roku podpisywałam umowę o pracę w Wiedniu, byłam święcie przekonana, że oto nadchodzi czas, by przystopować z podróżami. Schwechat - podwiedeńskie lotnisko - był zdominowany przez Austrian Airlines, którym daleko jest do tanich linii lotniczych, jeśli chodzi o ceny biletów. W Wiedniu nie było ani Wizzaira ani Ryanaira, choć kilka tanich połączeń oferowała pobliska Bratysława - nie było się co dziwić, austriacka stolica nie należy do najtańszych... I nagle, niespełna trzy miesiące przed moją przeprowadzką, zelektryzowała mnie wiadomość, w którą trudno było mi uwierzyć. Wizzair postanowił otworzyć w Wiedniu swoją bazę i od końca kwietnia 2018 rozpocząć operacje na tym lotnisku. Na wstępie zaproponowano siedemnaście tras, by już dwa miesiące później rozbudować siatkę połączeń. Na mapie pojawiły się tanie loty Wiedeń-Sztokholm (no dobra, Skavsta ;) ), a jakiś czas później trasę Bratysława-Warszawa zastąpiono bardziej opłacalną Wiedeń-Warszawa. Dla mnie to był raj na ziemi, bo nie tylko umożliwiało mi to tanie odwiedzanie dwóch dość istotnych dla mnie krajów (jakby nie patrzeć, wciąż wiele mnie łączy z Polską i Szwecją ;) ), ale pozwoliło mi to na goszczenie u siebie wielu znajomych z Warszawy i Sztokholmu. Aż nie chciało się wierzyć, że to dopiero początek...
Przeglądałam sobie czasem na instagramie tony zdjęć zrobionych w ogrodach pałacu Schönbrunn i jakoś nie mogłam rozpoznać tych wszystkich barw. A przecież i w tym i w ubiegłym roku byłam tam wielokrotnie jesienią i jakoś nigdy nie zauważyłam tej żółto-czerwonej mieszanki na taką skalę... Nie to, że Schönbrunn nie jest piękny i kolorowy jesienią, bo zdecydowanie taki jest. Po prostu chyba za dużo tych wszystkich filtrów upiększających zdjęcia w mediach społecznościowych. A przecież wiedeńska jesień nie potrzebuje filtrów :).
Jeszcze mieszkając w Sztokholmie, zaczęłam swój nowy zwyczaj wyjazdów urodzinowych. Koniec października w wielu miejscach w Europie to wciąż ciepła, złota jesień - pogoda zdecydowanie lepsza od sztokholmskiej ;). Tradycję tę kontynuowałam też po przeprowadzce - poszło jeszcze łatwiej, bo moje urodziny są w Austrii świętem państwowym, więc nie muszę nawet brać specjalnie urlopu… Jednak w tym roku 26 X wypadł w sobotę, co trochę mieszało plany długiego weekendu. Postanowiłam więc wyjątkowo nie robić sobie żadnego dłuższego wyjazdu pod koniec października… zawsze jednak pozostają te krótsze ;). Szczególnie kiedy nawet na miejscu pogoda jest zdecydowanie bardziej przypominająca lato niż jesień. Mając już plany na sobotni wieczór, zaczęłam się rozglądać za miejscem położonym mniej więcej godzinę drogi od Wiednia i mój wybór padł na węgierski Mosonmagyaróvár.