Wygląda na to, że przy całej obecnej sytuacji z koronawirusem jedyna sensowna okazja, by odwiedzić lotnisko, to zwiedzanie go z grupie zorganizowanej. Cały luty spędziłam na miejscu i póki co nie zapowiada się, żeby w marcu miało być inaczej. Korzystam jednak z okazji, by odkrywać nowe miejsca i atrakcje turystyczne w Wiedniu i okolicach - właśnie w ramach takiej jednej leniwej soboty zdecydowałam się na wizytę na podwiedeńskim lotnisku w Schwechat. Jako że kocham podróże, ciekawiło mnie lotnisko od podszewki - nie tylko standardowa trasa: odprawa bagażu, kontrola bezpieczeństwa i prosto do bramki. I tu świetnie w mój gust trafił program Besucherwelt - świat odwiedzającego.
Alcúdia ma w sobie dosłownie wszystko to, czego szukałam na Majorce. Mnóstwo zabytków, historię sięgającą starożytności, palmy, plaże i niebieski odcień morza. Tak, w styczniu ciągnęły mnie i plaże, bo były puste i idealne do spacerów - o kąpieli przecież nie ma co myśleć ;). Do tego Alcúdia jest na tyle dużym miastem, że nawet poza sezonem sporo miejsc jest nadal otwartych, więc nie ma problemu ze znalezieniem miejsca na obiad czy herbatę, ani z kupnem pamiątek. Dlatego nie przeszkadzało mi nawet to, że musiałam przejechać całą Majorkę, żeby dostać się do Alcúdii. Było warto, a wyspa przecież i tak nie jest duża... ;)
W roku 739 papież Grzegorz III wydał zgodę na utworzenie w Salzburgu biskupstwa, podlegającego wtedy jeszcze pod arcybiskupstwo w Moguncji. Znaczenie miasta rosło z czasem, aż w końcu w XIV wieku ukształtowało się wokół Salzburga księstwo arcybiskupie Świętego Cesarstwa Rzymskiego, istniejące aż do początków XIX wieku. Ostatni książę - arcybiskup (Hieronymus von Colloredo) utracił swoją świecką władzę w 1803 roku, kiedy księstwo poddano sekularyzacji. Jednak przez kilkaset lat arcybiskupi mieli w Salzburgu ogromną władzę, dzięki czemu mogli gromadzić skarby i budować... a my dziś możemy to wszystko zwiedzać ;). Zapraszam więc dzisiaj na spacer po katedrze w Salzburgu i po DomQuartier - pałacowej rezydencji arcybiskupów.
Pierwszy weekend lutego przyniósł temperatury przekraczające 15 stopni w cieniu. Było to wręcz abstrakcyjne, ale z drugiej strony nie mogłam przecież siedzieć w domu, gdy w środku zimy była wiosna za oknem. Postanowiłam więc wyskoczyć tuż za czeską granicę - bezpośredni pociąg do Znojma jedzie niecałe dwie godziny, czyli idealnie na jednodniowy wypad. Zaplanowałam sobie trochę ponad sześć godzin na miejscu - akurat, żeby nie musieć zrywać się z łóżka z samego rana, ale żeby móc obejść całe miasteczko i zebrać się na pociąg, zanim się ściemni.
Kiedy w styczniu przyjechał do mnie znajomy, wybraliśmy się na spacer po Wiedniu. Jednak temperatury szybko sprawiły, że zaczęliśmy myśleć o schowaniu się gdzieś w cieple. Zapytałam go, czy jest jakieś miejsce w austriackiej stolicy, które chciałby odwiedzić. Było - Muzeum Historii Naturalnej, pod warunkiem, że sama w nim jeszcze nie byłam. No i tak się złożyło, że owszem, nie byłam, choć teraz już wiem, iż nawet poprzednia wizyta nie zniechęciłaby mnie do kolejnej. Bo muzeum jest na tyle duże, że nie da się go porządnie zwiedzić za jednym podejściem, a do tego na tyle ciekawe, że z chęcią bym tam wróciła. Zatem dość spontanicznie pojechaliśmy odkrywać historię naturalną - spontaniczna decyzja miała też to do siebie, że niestety nie miałam ze sobą aparatu i zdjęcia na bloga były robione telefonem... Na szczęście we współczesnych telefonach nie jest znowu tak źle z aparatami ;).
Kiedy tylko zaczęłam czytać co nieco o Majorce, niemal od razu postanowiłam, że na mojej liście do zobaczenia na wyspie musi znaleźć się Soller. Artykuły w internecie pełne były zachwytów na temat pięknego położenia miejscowości, zabytkowego pociągu, który łączy Soller i Palmę, no i wszechobecnych drzew pomarańczowych... Nie powiem, kusiło. I to na tyle, że gdy się okazało, że poza sezonem zabytkowy pociąg nie kursuje, to i tak postanowiłam dotrzeć na miejsce - autobusem. Może podróż sama w sobie była przez to mniej atrakcyjna, ale na pewno tańsza i szybsza. Dzięki tej przymusowej oszczędności czasu, mogłam lepiej rozplanować dzień i poza samym Soller zwiedzić też trochę okolicy.
Rzadko kupuję turystyczne karty miejskie dające darmowy wstęp do wielu atrakcji turystycznych, a często też darmową komunikację miejską. Lubię sobie pospacerować po zwiedzanych miastach, pobłądzić po wąskich uliczkach na starym mieście, wchodząc do środka tylko do tych miejsc, które faktycznie mnie interesują. Kupno City Card wymusza zaś intensywne tempo zwiedzania wnętrz, bo przecież taka karta swoje kosztuje i trzeba zwiedzić jak najwięcej, żeby to się w ogóle opłaciło. Dlatego zazwyczaj decyduję się jednak na zakup pojedynczych biletów wstępu do 2-3 wybranych atrakcji, a zamiast transportu publicznego - mam własne nogi ;). W Salzburgu jednak było inaczej. Niemały wpływ na to miała pogoda - zimny, deszczowy styczeń, który właściwie wymuszał na mnie przebywanie w zamkniętych pomieszczeniach przez większość czasu. Przejrzałam więc ofertę Salzburg City Card i byłam w niezłym szoku. To się opłaca nawet bez intensywnego zwiedzania!
Zwiedzić stolicę Balearów i największe miasto na Majorce w jeden dzień? Da się, choć na pewno pozostanie jakiś niedosyt... Szczególnie, jeśli jest to dzień styczniowy, który nawet tutaj kończy się dość wcześnie. Mimo wszystko, udało mi się zobaczyć w Palmie to, co sobie zawczasu zaplanowałam. Wymagało to dość wczesnej pobudki i przespacerowania prawie 25 kilometrów, ale hej! Czego się nie zrobi, żeby zobaczyć co nieco w pięknym, hiszpańskim mieście, prawda? ;) Zwłaszcza, gdy to miasto wita mnie pogodą, do jakiej zdecydowanie nie jestem przyzwyczajona w styczniu.
Jeszcze ubiegłej zimy, chcąc utonąć w zaspach po kolana, mogłam wybrać się do pobliskiego Semmeringu i cieszyć oczy pogrążonym w bieli krajobrazem. W tym roku jednak zima omija okolice Wiednia szerokim łukiem. Przełom stycznia i lutego to temperatury przekraczające 15 stopni na plusie… Zdecydowanie coś jest nie tak. Dlatego nie zdziwiło mnie nawet, gdy podczas mojego styczniowego wypadu do Salzburga jedyne, co padało z nieba, to deszcz. Na białą zimę nie liczyłam - przynajmniej nie w mieście. Jednak kiedy ostatniego dnia na błękitnym niebie pojawiło się słońce, stwierdziłam, że mogę poszukać śniegu nieco wyżej. Tak na przykład na wysokości 1972 m n.p.m., bo tyle właśnie sobie liczy szczyt Untersberg.
Podczas wycieczki w pełni zorganizowanej, do tego objazdówki, raczej nie spodziewałam się, że trafi się okazja na jakieś ponadprogramowe zwiedzanie. A w sumie takie mniejsze, nieturystyczne miasteczka mają swój urok i pozwalają zobaczyć Nepal nieco z innej perspektywy. Program obejmował krótką wizytę w położonym tuż obok Katmandu Kirtipurze, ale to by było na tyle, jeśli chodzi o mniej popularne miejsca. Do tego mieliśmy też jeden nocleg w Dhulikhel, trochę na wschód od stolicy, który chyba mijał się z celem. Najpierw dwie noce w Katmandu, potem przyjazd wieczorem na nocleg do Dhulikhel, by następnego ranka zrywać się przed świtem i jechać do Pokhary - a wymagało to powrotu do stolicy i przejechania całego miasta. Jakby nie można było spędzić jednej nocy więcej w Katmandu i nie marnować dodatkowej godziny na dojazd… No ale to nie ja układałam program i chyba trzeba się pogodzić z tym, że na wycieczkach zorganizowanych nie wszystko jest zorganizowane z sensem ;). Ale takie pomieszanie noclegów miało jeden plus - przy okazji zobaczyliśmy Dhulikhel.