Advertisement

Main Ad

Podsumowanie roku 2019

Kolejny rok z głowy - poniekąd wyjątkowy, bo w jego trakcie stuknęła mi trzydziestka. Różnicy nie czuję, postanowień noworocznych też nie robię, a jedyny koniec roku na jaki zawsze mocno czekam, to koniec roku urlopowego. Bo będę miała wtedy kolejne 25 dni do wykorzystania i będę mogła planować kolejne wyjazdy ;). A że gdzieś przy okazji zestarzeję się trochę...? Będzie kolejna okazja, żeby gdzieś wyjechać - poświętować ;). Dotarłam do tego momentu, gdy w sumie to lubię swoje życie. Mam pracę, która mnie interesuje i pozwala mi na regularne podróże, umowę na kilka lat wynajmu mieszkania, więc nie muszę się martwić przeprowadzką w najbliższym czasie, sporo bliskich ludzi rozsianych po świecie, więc zawsze mogę wpaść z wizytą, a i oni mnie często odwiedzają. Z kolei tych, którzy mieli negatywny wpływ na mój nastrój, już dawno powykreślałam z życia. I nagle po prostu jest dobrze. Jasne, że zawsze mogłoby być lepiej, ale po co narzekać? 2019 to był bardzo dobry rok, a 2020... wierzę, że będzie tylko lepszy. W końcu podobno jestem niepoprawną optymistką ;).
Polatane. W 2019 roku odbyłam najwięcej lotów w życiu, ale złożyło się na to kilka czynników - nie to, że 19 razy byłam na wakacjach, nie ma tak dobrze... ;) Cztery loty to wypady na śluby znajomych, kolejne cztery - podróże służbowe. Nepal to jeden urlop, ale aż siedem lotów, bo do Katmandu leciałam przez Warszawę i Dubaj, a do tego na miejscu skusiłyśmy się na lot widokowy, żeby zobaczyć Himalaje... Mimo wszystko trochę się tego nazbierało, ale wciąż staram się trzymać też transportu naziemnego, w końcu grzechem byłoby nie wykorzystać świetnej lokalizacji Wiednia. Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia, Chorwacja, Polska (a przynajmniej Kraków), no i sama Austria - wszystko jest tak blisko... Mieszkam tu już prawie dwa lata, a jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłam, że tak łatwo stąd wyskoczyć na dzień czy dwa. W efekcie w 2019 roku nie było takiego miesiąca, gdy nie wyskoczyłam gdzieś choć na jeden dzień. I dokładnie to samo planuję na 2020... :)

STYCZEŃ

Nowy Rok przywitałam w Austrii z przyjaciółkami, które wpadły do mnie z Lublina na kilka dni. Biorąc pod uwagę, że o prawdziwą zimę w Wiedniu trudno, po ich wyjeździe wyskoczyłam do pobliskiego Semmering - niecałe 100 km dalej, a już zamiast wiedeńskiej ulewy miałam śnieżycę i zaspy do kolan. Spodobało mi się na tyle, że w tym roku planuję to powtórzyć ;). Potem jednak potrzebowałam trochę ciepła i słońca, a mój wybór - ze względu na ceny biletów - padł na Cypr. Spędziłam na wyspie niespełna cztery dni, ale był to bardzo intensywny czas - podziwiałam flamingi w Larnace, odwiedziłam jedyną podzieloną stolicę - Nikozję, a przypadkowo napotkany Polak podwiózł mnie do miasta z pustego poza sezonem półwyspu Cape Greco. Pod koniec stycznia przyjechał do Wiednia nasz nowo zatrudniony rumuński country manager, więc były jakieś spotkania, kolacje biznesowe i nagle styczeń skończył się, nie wiadomo kiedy.

LUTY

W lutym miałam wyskoczyć na karnawał do Wenecji, ale Level odwołał mi lot, co mnie nieźle podirytowało. Musiałam sobie zreorganizować plany, co nie było najłatwiejszym zajęciem, bo dalsze destynacje były już za drogie, a blisko... pogoda była lutowa ;). Mimo wszystko, za poleceniem kolegi z pracy pojechałam do Apetlon, gdzie można obserwować sowy i nawet jakieś udało mi się wypatrzeć. Tydzień później, znów podpytując kolegów z pracy: co zobaczyć w Austrii? postawiłam na większe miasto i zorganizowałam sobie całodniowy wypad do Linzu. Nawet jeśli chciałam jeździć dalej, mój organizm zbuntował się podróżom w zimnie... i wylądowałam na zwolnieniu lekarskim z zapaleniem oskrzeli. Na szczęście udało mi się stanąć na nogi przed końcem miesiąca, kiedy to w ramach integracji firmowej mieliśmy zaplanowaną kolację i show w Palazzo - czegoś takiego wcześniej nie widziałam. Luty to też końcówka mojego ostatniego (póki co) kursu niemieckiego - skończyłam poziom B2, nie czułam się jeszcze na siłach, by zacząć C1, a płacić za kolejne B2 i robienie tego samego mi się nie widziało. I tak jakoś od tej pory tkwię w zawieszeniu, że może by na jakiś kurs internetowy się zapisać czy coś...

MARZEC

Pomyślałam sobie, że właśnie mija rok od mojej przeprowadzki ze Szwecji i czas najwyższy znów odwiedzić Sztokholm. A że u mnie od myśli do czynu droga krótka, już po chwili miałam na mailu bilety do Sztokholmu na początek marca. Zaś parę dni później dowiedziałam się, że pod koniec miesiąca będę musiała szwedzką stolicę odwiedzić ponownie... tyle że służbowo. Pierwszy weekend w Sztokholmie był po prostu towarzyski - chciałam się zobaczyć z kilkoma osobami, za którymi było mi już tęskno. Zanim jednak poleciałam do Szwecji po raz drugi, musiałam się jednak nieco nagrzać zawczasu ;). Dlaczego by nie na Lazurowym Wybrzeżu? Rozkład lotów był tak świetnie dopasowany, że poleciałam w piątek wieczorem, w sobotę odkrywałam Monako, a niedzielę spędziłam na lodach w Nicei... by w poniedziałek rano pójść do pracy, pełna pozytywnej energii. W biurze byłam cały jeden dzień - w końcu trzeba było lecieć do Sztokholmu. Konferencja trwała do piątku i pod koniec tygodnia czułam się już nieźle wypompowana, a tu jeszcze planowałam przecież zostać na weekend, znów spotkać się ze znajomymi, zwiedzić Linköping... I zaledwie w miesiąc po wyleczeniu zapalenia oskrzeli mój organizm odmówił współpracy ponownie.

KWIECIEŃ

Na początku kwietnia przyleciał do mnie z Warszawy przyjaciel, z którym mieliśmy ambitne plany zwiedzania Wiednia i pobliskiego Budapesztu. Na Węgry pojechał sam, ja umierałam z grypą na kolejnym zwolnieniu lekarskim... W efekcie pierwsza połowa miesiąca przeleciała mi przez palce, gdy ja próbowałam postawić się na nogi i poprawić odporność. Wielkanoc po raz kolejny spędziłam w Wiedniu, ale nie było sensu lecieć specjalnie do Lublina, gdy i tak chwilę później widziałam się z rodziną. Pod koniec kwietnia wypadła trzydziesta rocznica ślubu rodziców, więc postanowiliśmy z bratem zabrać ich z tej okazji do Barcelony. Choć pogoda mogłaby być lepsza (kilkanaście stopni i przelotne deszcze na hiszpańskim wybrzeżu, gdy maj za rogiem? Serio?), to i tak zwiedzaliśmy na potęgę - pięć pełnych dni poświęconych tylko Barcelonie. A do tego jeszcze całodniowy wypad do pobliskiej Girony... Aż mi samej ciężko uwierzyć, że nigdy wcześniej nie byłam w Hiszpanii!

MAJ

Maj upłynął mi pod hasłem Czechy, bo zawitałam tam zarówno prywatnie, jak i służbowo. Najpierw jednak wpadły do Wiednia moje dziewczyny ze studiów, więc miałyśmy weekend z winem, rozmowami i nawet odrobiną zwiedzania (miewam gości, którzy chcą się wybrać do takich miejsc jak Cmentarz centralny i Muzeum pogrzebowe! ;) ). Tydzień później wybrałam się z moją szefową do Pragi, bo zmieniała nam się kontrolerka (jak to słowo dziwnie brzmi po polsku...) w Czechach. I już w kolejny weekend jechałam do tego kraju ponownie - tym razem prywatnie. Znalazłam zaskakująco tanie bilety na pociąg, więc postanowiłam odwiedzić Ołomuniec, gdzie trafiłam akurat na festiwal wina... :) Do tego akurat w ten weekend, kiedy wpadły dziewczyny, oraz przez dzień w Ołomuńcu dopisała pogoda. Niby w maju powinno być to oczywiste, ale tegoroczny maj był wyjątkowo okropny - zimny i deszczowy. Naprawdę się ucieszyłam, kiedy się wreszcie skończył...

CZERWIEC

Nareszcie przyszło lato, a w lecie zawsze więcej się dzieje. Czerwiec zaczęłam wizytą kolegi z Warszawy - był tour po muzeach i przepiękny koncert muzyki klasycznej w Musikverein. W zaledwie kilka dni po jego wyjeździe wsiadłam w samolot na Ukrainę. Przy nierealnych wręcz upałach zwiedzałam Kijów, a do tego wybrałam się na całodniową wycieczkę zorganizowaną do Czarnobyla - wciąż uważam, że to jedno z najciekawszych doświadczeń w moim życiu. W połowie czerwca przyjechali do Wiednia moi rodzice i - korzystając z tego, że byli samochodem - pojechaliśmy na tygodniową objazdówkę po sąsiedniej Słowenii. Pierwszych kilka dni spędziliśmy w Radovljicy, wyskakując na krótkie wycieczki i zwiedzając okolicę: Lublanę, jeziora Bohinj i Bled... A potem przenieśliśmy się na wybrzeże, by złapać też trochę słońca ;). Po powrocie do Austrii zdążyłam jeszcze wyskoczyć do Carnuntum, świetnie zrekonstruowany ośrodek rzymski pod Wiedniem.

LIPIEC

Nigdy nie biorę długiego urlopu w lipcu i sierpniu, skoro można wtedy przy pięknej pogodzie odkrywać Austrię, a w pracy jest i tak wyjątkowo spokojnie. Zorganizowałam sobie jednak dwa weekendowe wypady, w trzeci weekend wpadł kolega ze Sztokholmu i nagle lipiec też zleciał, nie wiedzieć kiedy... ;) Najpierw postanowiłam wyskoczyć do Krakowa, gdzie pogoda bardziej przypominała jesień niż lato, ale kto by się tym przejmował w dobrym towarzystwie i przy dobrym alkoholu? Tydzień później przyjechał kolega, z którym urządziliśmy wiedeński tour de sznycel i naleśniki, bo po co zwiedzać, jak można jeść? ;) Ale dla porządku pojechaliśmy i zwiedzać położony niedaleko Wiednia zamek Laxenburg - zwłaszcza, że pogoda się poprawiła i w końcu było przyjemnie ciepło. Za to niesamowite szczęście do pogody miałam... w Sztokholmie, gdzie pojechałam pod koniec lipca na wesele kolegi z pracy. A że w Szwecji zostałam na kilka dni, korzystałam ze słońca i upałów w pełni, między innymi wybierając się na rejs na archipelag sztokholmski. Lipiec to też początek zmian w pracy, które w firmie trwały już od miesięcy, ale dopiero w lecie dotknęły mocniej i mój dział - w efekcie od sierpnia zaczęło mi powoli, ale systematycznie ubywać obowiązków w pracy...

SIERPIEŃ

W końcu było tak, jak lubię - przyszło lato z ponad 30 stopniami i można było odkrywać okolice Wiednia (sam Wiedeń jest nie do życia, gdy robi się za gorąco). Ogromne wrażenie wywarł na mnie obóz koncentracyjny w Mauthausen, choć raczej nie jest to standardowy kierunek wakacyjny ;). Korzystając z wolnego 15 sierpnia zrobiłam sobie długi weekend w Warszawie, lubię tam wpadać od czasu do czasu - ot, towarzysko, choć zawsze udaje mi się coś nowego odwiedzić. W tym roku były to (pozostając w dość ponurej tematyce) muzea Pawiaka i Alei Szucha. W sierpniu wypadły też obchody stulecia firmy, więc były przy okazji jakieś niewielkie eventy w pracy - śniadanie, kolacja biznesowa, słodycze... Mały oddział, to i w sumie niewiele się działo - w Sztokholmie do siedziby głównej to zaprosili nawet księżniczkę Viktorię, ile straciłam przez przeprowadzkę ;).

WRZESIEŃ

Pierwszy dzień września to zarazem ostatni dzień upalnego lata w tym roku, więc postanowiłam go wykorzystać na relaks w pobliskim Baden, z którego niestety przepędziła mnie burza. Pierwsza połowa miesiąca była nieco skoncentrowana na gościach - najpierw przyjechała na kilka dni koleżanka ze Sztokholmu, która zapisała się na konferencję w Wiedniu. Potem wpadł na weekend Holender, którego poznałam w Czarnobylu, i robiłam mu za przewodnika po Wiedniu i Bratysławie - skupiając się na wzgórzach widokowych: Kahlenberg i Devin. Jedyny większy (a wciąż tylko weekendowy) wypad we wrześniu to rumuńska Alba Iulia, gdzie całą grupą pojechaliśmy na wesele kolegi z pracy, a przy okazji pozwiedzaliśmy trochę centrum miasta. Zresztą razem z tym kolegą i jedną ukraińską koleżanką dostaliśmy w pracy zadanie, by przygotować końcoworoczną konferencję w Atenach, więc sporo czasu zaczęłam też spędzać na telefonie i mailu z greckimi agencjami organizującymi eventy firmowe... w południowym tempie ;).

PAŹDZIERNIK

Październik był przez większą część czasu tak piękny, że aż się nie chciało wierzyć, że to już jesień. Ciepły weekend bez żadnych planów skusił mnie na wypad do pobliskiego opactwa w Melku, czyli dalsze odkrywanie doliny Wachau. Ale potrzebowałam już jakiegoś wyjazdu, bo - nie licząc Polski i ślubów - to właściwie od Słowenii w czerwcu nic większego sobie nie organizowałam. Poleciałam więc do Dublina, gdzie było zimno, ale nie padało cały czas, więc i tak lepiej, niż oczekiwałam - był to zdecydowanie najbardziej niezorganizowany wyjazd w tym roku, bo po prostu nie miałam czasu na żadne przygotowania. Normalnie na koniec października urządzam sobie wyjazd urodzinowy, ale tym razem 26 wypadł w sobotę, za to 1 listopada pozwalał na przedłużony weekend tydzień później, więc wyjazd przełożyłam o tydzień. Nie mogłam jednak swoich trzydziestych urodzin spędzić w domu na nicnierobieniu. Pojechałam więc na kilka godzin tuż za granicę, do węgierskiego Mosonmagyaróváru, gdzie było 27 stopni... Koniec października. W Wiedniu zresztą podobnie. Po co wyjeżdżać do ciepłych krajów, skoro globalne ocieplenie przychodzi do nas...?

LISTOPAD

I skończyło się moje szczęście do ładnej pogody. I do dobrze dopasowanych lotów też, bo Ryanair pozmieniał godziny i mój długi weekend w Rydze się znacząco skrócił. Może i na szczęście, bo zmarzłam na potęgę, wiatr połamał mi parasolkę i jedynie spa w hotelu ratowało sytuację. Miałam już jednak w planach znacznie lepszy wyjazd... ;) Na długi urlop startowałyśmy z przyjaciółką z Warszawy, więc miałam okazję po raz kolejny odwiedzić stolicę, spotkać się z koleżankami, zajrzeć na grób przyjaciółki i nawet zobaczyć Królewski Ogród Światła w Wilanowie. A następnie czekało mnie dziesięć dni w Nepalu, wielkie wyzwanie, bo wycieczka w pełni zorganizowana przez biuro podróży, czyli kompletnie nie w moim stylu. Jednak udało się zobaczyć wszystko, co chciałam - Katmandu, Pokharę, poleciałyśmy samolotem wzdłuż Himalajów i helikopterem do bazy pod Annapurną, pływałyśmy wydrążonymi łódkami wśród krokodyli w parku Chitwan... Jedyne, czego mi brakowało, to porządny trekking, ale jak niektórzy uczestnicy wycieczki umierali podczas spaceru, to chyba z trekkingu trzeba by ich zwozić helikopterem... Był to bez wątpienia najdroższy wyjazd w moim życiu, ale przecież trzydziestkę obchodzi się raz, a zobaczenie Himalajów było jednym z moich największych marzeń. A marzenia, jak wiadomo, są bezcenne ;)

GRUDZIEŃ

Ostatni miesiąc był dość intensywny, ale w niczym mi to nie przeszkadzało - lubię, jak coś się dzieje. Wyjątkowo też nic mnie nie rozłożyło i na święta do Polski pojechałam zdrowa, chyba wyczerpałam limit na choroby w pierwszym półroczu ;). Grudzień zaczęłam w Atenach, konferencja miała trwać od poniedziałku do środy, więc - pomimo zmęczenia i jet lagu - poleciałam do Grecji już na weekend, by jeszcze coś zobaczyć. Jeśli zaś chodzi o samą konferencję - zebraliśmy bardzo pozytywny feedback, więc zakładam, że wyszła nam ta organizacja ;). Po powrocie dałam sobie tydzień na odpoczynek (czyli praca, dom i ewentualnie jarmarki świąteczne, ale żadnych wyjazdów, żadnych gości...). Jeszcze na jeden weekend wyskoczyłam do Zagrzebia, który wygrywał różne rankingi na najpiękniejsze dekoracje świąteczne i po prostu musiałam to zobaczyć, a przy okazji spotkałam się z koleżanką z pracy. Same święta jak zwykle w Lublinie, choć tym razem tylko tydzień, bo urlop gdzieś mi się porozchodził... ;) Bardzo na luzie, nie brałam nawet laptopa służbowego do Polski, bo nie zamierzałam przez ten tydzień pracować. Trochę spotkań, dużo jedzenia, zaliczony dentysta, kupione nowe okulary i trochę ciuchów... Ot, Polska ;). Na Sylwestra zaś wróciłam do Wiednia, bez żadnych planów. Czasem można posiedzieć w piżamie z książką w ręku, prawda?

Na 2019 rok planowałam naukę jazdy i kupno samochodu, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Choć byłoby to niewątpliwie wygodne przy mojej miłości do podróży, po prostu mi się to nie opłaca. Pominąwszy już nawet koszt nauki jazdy i samego samochodu, ale potem ubezpieczenie i utrzymanie, parkingi... Transport publiczny w Wiedniu kosztuje mnie 1€/dzień, więc do pracy jeździłabym dalej metrem, a utrzymywać samochód na jakiś krótki wypad raz w miesiącu? Pozostaję więc przy transporcie publicznym i narzekaniu, że do tylu miejsc w Austrii jest taki tragiczny dojazd bez samochodu ;).
Planów na 2020 konkretnych nie mam. Spodziewam się jedynie jakichś zmian w pracy, bo - jak już wspominałam - od wakacji ubywa mi obowiązków i mój etat przestaje być potrzebny. A nie jestem osobą, która cieszyłaby się z tego, że ma mniej roboty - bardzo nie lubię nudzić się w pracy i jak przychodzę do biura, to chcę robić coś konkretnego, a nie wymyślać sobie zajęcia. Zatem zapowiada się na to, że wcześniej niż później zmieni się trochę moja sytuacja zawodowa, choć sama jeszcze do końca nie wiem, jak to będzie.
A poza pracą... na pewno nie przystopuję, w życiu też nie lubię nudy ;). Na styczeń mam póki co zaplanowany Salzburg i Majorkę, pod koniec miesiąca wpada też znajomy z Holandii. Ja planuję re-wizytę w kwietniu, by zobaczyć kwitnące tulipany, choć za biletami rozejrzę się bliżej wiosny. W połowie maja zapewne Polska, bo padło hasło z dziewczynami ze studiów odnośnie jakiegoś babskiego weekendu. Kiedy przyjadą rodzice, najprawdopodobniej będziemy odkrywać Austrię - samochodem ;). Korzystając z braku wiz, chciałabym odwiedzić Petersburg i któryś ze stanów USA.  Na jarmarki świąteczne będę celowała w Budapeszt. Nie wiem, czy wszystko z tego się uda zrealizować, zwłaszcza że w większości nie są to jeszcze konkretne plany... ale wiem na pewno, że w międzyczasie dojdzie mi jeszcze mnóstwo innych wyjazdów, o których jeszcze nawet nie myślę :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze