Advertisement

Main Ad

Podsumowanie tego dziwnego 2020

Jak pewnie i wiele innych osób oddycham z ulgą, że rok 2020 dobiega końca, choć nie spodziewam się cudów i wiem, że z początkiem 2021 roku jeszcze nic się nie zmieni. Zresztą w nowy rok wchodzę zamknięta w domu na kwarantannie, więc w ogóle pięknie się zapowiada ;). Mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że w 2020 wszystko było nie tak, bo nie byłoby to prawdą. Większość roku przepracowałam zdalnie i choć brakowało mi ludzi z pracy, to jednak miałam więcej czasu dla siebie. Na wysypianie się, ćwiczenia, regularne jedzenie, czytanie... Nigdy w życiu nie przeczytałam tylu książek, co w tym roku i zdecydowanie poświęcę im wkrótce oddzielne podsumowanie ;). Poznałam kilka nowych osób, z paroma innymi zacieśniłam więzi i moje życie towarzyskie w Wiedniu - mimo pandemii - znacznie się poprawiło.
Mniej kolorowo wygląda to pod kątem podróży, bez których - jak wiecie - nie wyobrażam sobie życia ;). W tym roku leciałam 12 razy (najmniej, odkąd emigrowałam w 2014 roku), z czego 4 loty odbyły się jeszcze przed wybuchem pandemii. Nie to, że nie próbowałam nigdzie latać, ale wszystko było odwoływane, jedno po drugim. Miałam rezerwacje na: Rimini, Sycylię (dwa razy), Holandię, Warszawę (trzy razy plus kolejne trzy na święta), Kraków, Madryt, Kretę, Neapol, Sztokholm i Rzym. Wszystko, poza Rzymem, mi odwołali - łącznie 11 podróży (Warszawę kilka razy przebukowywałam, więc liczę jako 3 planowane wypady, a nie 6). Do Rzymu już nie poleciałam sama, bo choć loty były, to zniechęcił mnie lockdown. Jak widać na mapce, sukcesem - podczas pandemii - zakończyły się wyloty do Szwajcarii, Bergamo i Grecji. Cieszę się, że zawsze coś, choć to ledwie ułamek tego, co planowałam (a ile jeszcze miałam planów, które nie doczekały się rezerwacji...). Muszę jednak przyznać, że podróżowanie w tych czasach zawsze wiązało się dla mnie z dodatkowym stresem - czy nie utknę na kwarantannie, czy mnie gdzieś wpuszczą, czy test na pewno wyjdzie negatywny, czy się niczym w drodze nie zarażę... Mam potrzebę urlopu wypoczynkowego, bez zamartwiania się niczym - mam nadzieję, że uda się coś takiego zorganizować już w 2021 roku. Ponadto - jak pewnie większość z Was - wykorzystałam bieżący rok na odkrywanie własnego kraju. Zwiedziłam trochę Dolnej Austrii,  Karyntii, Salzkammergut, Tyrolu, w sumie mieszkam tu już prawie trzy lata i wypadało w końcu nieco lepiej poznać Austrię ;).
Poza podróżami i książkami moją kolejną pasją na ten rok stały się ćwiczenia. Choć może pasja to słowo nieco na wyrost, ale fakt faktem, że jak się człowiek wkręci w codzienne ćwiczenia, to potem każdy dzień bez ruchu wydaje mu się nieco dziwny. Ubiegły rok skończyłam, ważąc zdecydowanie za dużo, co odbijało się na moim zdrowiu i kondycji. Zaraz po świętach postanowiłam więc zmienić nawyki, ograniczając słodycze, niezdrowe jedzenie, próbując ograniczyć alkohol (to, niestety, nie zawsze mi wychodziło tak, jak chciałam ;) ), no i przede wszystkim ćwicząc. Początki - jak to początki - były ciężkie, ale szybko się wkręciłam, widząc efekty. A gdy przyszła pandemia i wychodziło się mniej z domu, tym bardziej brakowało mi ruchu i jeszcze bardziej wciągnęłam się w ćwiczenia. Nie są to żadne ambitne treningi - ot, raczej 20 minut gimnastyki i 40 minut jazdy na rowerku stacjonarnym (z podstawką na czytnik, więc przy okazji ile książek na tym przeczytałam...) i już miałam tę godzinę ruchu dziennie, nawet nie wychodząc z domu. Moje cele były zdecydowanie długoterminowe, bo nie chciałam żadnych diet, ale celowałam w zmianę nawyków. Do jesieni chciałam zrzucić 10 kg, a potem do końca roku utrzymać wagę. O ile pierwszy punkt udało się zrealizować, to z drugim mam problemy i nie mam tu na myśli efektu jo-jo, ale raczej fakt, że bardzo powoli i ostrożnie zmieniam nawyki żywieniowe wyrobione przez te miesiące (żeby wagę utrzymywać, a nie dalej chudnąć). Kończę ten rok o jakieś 13 kg lżejsza niż w niego wchodziłam, a na 2021 rok mam największe wyzwanie - utrzymać zdrowsze nawyki i stałą wagę ;). Jako osoba, która zawsze próbowała różnych szybkich diet, kończących się efektem jo-jo, sama nie mogę uwierzyć, że tak udało mi się ogarnąć i uznaję to za zdecydowanie największy sukces w tym roku :).

STYCZEŃ
Początek roku miałam bardzo intensywny i w życiu bym nie odgadła, jak to wszystko będzie wyglądało w następnych miesiącach... ;). Trzech Króli wypadało w poniedziałek, więc już na początku miesiąca zrobiłam sobie wyjazdowy długi weekend w Salzburgu. Styczniowa pogoda sprawiła, że zwiedziłam chyba wszystkie interesujące mnie muzea, a do tego wjechałam na Untersberg, żeby doświadczyć trochę zimy. W połowie stycznia zatęskniłam jednak za ciepłem, poleciałam więc na kilka dni na Majorkę - poza sezonem było tam pusto i spokojnie, ale udało się co nieco zobaczyć, no i przede wszystkim złapać trochę słońca. Na ostatni weekend stycznia wpadł do Wiednia znajomy Holender - mój jedyny gość (poza rodzicami) w tym roku. Pospacerowaliśmy po mieście, potestowaliśmy trochę win i zajrzeliśmy do Muzeum Historii Naturalnej. A kiedy on poleciał z powrotem do Holandii, ja też skierowałam się na lotnisko - czekała mnie podróż służbowa do Krakowa. To było kilka dni kursowania na trasie biuro-hotel, więc nawet nie miałam jak się nacieszyć pobytem w Polsce (choć pierogi na obiad były!).

LUTY
Początek lutego był zaskakująco ciepły - 18 stopni na słońcu nie zdarza się często o tej porze roku. Wykorzystałam więc w pełni piękny weekend i wyskoczyłam za granicę, do czeskich Moraw, a dokładniej do miejscowości Znojmo. Generalnie luty jest dla mnie takim miesiącem, który chcę przeczekać - rzadko gdzieś wyjeżdżam, czekam raczej na wiosnę... I w tym roku się na tym przejechałam ;). Zorientowałam się jednak, że kończy mi się ważność Karty Dolnej Austrii, więc zaczęłam trochę odkrywać atrakcje w Wiedniu i w okolicach. Zwiedziłam tak m.in. wiedeńskie lotnisko czy szklany zamek w Weigelsdorfie. Zaczęły już docierać do mnie słuchy o rozwijającej się epidemii, ale - pewnie podobnie jak większość - święcie wtedy wierzyłam, że szczególnie mnie to nie dotknie... Z końcem lutego pojechałam jeszcze na kilka dni służbowo do Bratysławy, nie zdając sobie sprawy, że jest to mój ostatni wyjazd na jakiś czas.

MARZEC
Marzec rozpoczął się coraz to nowymi doniesieniami o epidemii, która niepokojąco rozwijała się we Włoszech. Firma kazała mi odwołać zaplanowaną na marzec kolejną podróż służbową do Krakowa, a chwilę potem Ryanair anulował moje loty do Rimini i na Sycylię - zaplanowałam sobie włoską wiosnę, a Włochy uderzyło najpierw. Ostatnim rzutem na taśmę zwiedziłam jeszcze parę miejsc w Wiedniu (w tym piwnice Schlumbergera), parę razy poszłam do biura, po czym nagle się okazało, że wirus szaleje też w Austrii. Kazali nam więc pracować zdalnie - najpierw przez tydzień, potem dwa, wciąż mając nadzieję, że to wszystko jest chwilowe. W Wiedniu też wybuchła zakupowa panika, papier toaletowy poznikał z półek, a kolejki w sklepach wymagały nieraz godziny stania. Na szczęście szybko to opanowano, ale wprowadzono twardy lockdown i nagle na parę tygodni właściwie utknęłam w domu...

KWIECIEŃ
Kiedy okazało się, że powrót do względnej normalności nie nastąpi w ciągu tygodnia czy dwóch, zaczęłam się przyzwyczajać do pracy zdalnej i siedzenia w domu. Nie mogąc spotykać się ze znajomymi na miejscu, spędziłam sporo wieczorów na Skype i innych komunikatorach, gadając z bliskimi w różnych krajach. Nieco gorzej to wyglądało w przypadku Wielkanocy, ale że ja i tak ostatnimi laty rzadko spędzałam Wielkanoc z rodziną, więc takie święta na Skype też nie były złe ;). Z upływem dni poprawiła się pogoda, zniesiono niektóre obostrzenia, można było więc zacząć wychodzić na dłuższe spacery. Po miesiącu spędzonym na własnym osiedlu wsiadłam też po raz pierwszy w (kompletnie opustoszałe) metro i pojechałam na spacer po centrum Wiednia - wyglądało jak miasto duchów ;). 

MAJ
Liczba nowych zakażeń w Austrii systematycznie spadała, więc władze poluzowywały coraz to kolejne obostrzenia. Korzystając z tego, zaczęłam organizować sobie wypady za miasto. Kilkugodzinne, bo większość miejsc i tak była jeszcze pozamykana - na pierwszy ogień poszedł więc hiking w okolicy Reichenau. Pospacerowałam po Dürnsteinie w dolinie Wachau, odwiedziłam rozarium w pobliskim Baden, a nawet udało mi się zwiedzić kuszący mnie od dawna zamek Kreuzenstein. W maju zaczęłam też wychodzić do ludzi - całe dwa razy byłam w biurze, zdarzały się już pojedyncze wieczory spędzone ze znajomymi na spacerach czy u kogoś w domu. Wtedy też poznałam Olę i Mateusza (pozdrawiam! :) ) - najlepszy dowód na to, że nawet w tych wariackich czasach da się poznawać nowych, fajnych ludzi. Kiedy otworzono z powrotem restauracje, zdecydowałam się też na pierwszy nieco dalszy (choć wciąż jednodniowy) wypad - do miasteczka Steyr, które bardzo mnie zauroczyło. 

CZERWIEC
Początkowo na czerwiec miałam zaplanowaną w Austrii wizytę rodziców, ale jeszcze na początku miesiąca nie było wiadomo, kiedy i czy w ogóle otworzą granice. Plany trzeba było więc trochę pozmieniać i zamiast brać większy urlop w czerwcu, zrobiłam sobie długi weekend na Boże Ciało. Otworzono hotele, większość zabytków, więc stwierdziłam, że przyszedł czas na odkrywanie Austrii, a dokładniej Karyntii. Zatrzymałam się w Klagenfurcie, ale nie ograniczyłam się tylko do niego - miasto służyło mi jako baza wypadowa po okolicy. Pogoda wybitnie dopisała, więc cieszył mnie najbardziej rejs po Wörthersee. W Wiedniu częściej bywałam w biurze (zwłaszcza, że w tym okresie zmieniła mi się szefowa, więc udało się nawet zorganizować jakieś lunche / kolacje integracyjne), więcej też spotykałam się ze znajomymi. Kiedy otworzono granice, niemal natychmiast skorzystałam z tej możliwości, choć jednak bałam się od razu wsiadać w samolot. Wybór więc był prosty - pobliski Budapeszt. A że stolicę Węgier już trochę znałam, postanowiłam odkryć coś w okolicy i zachęcona licznymi pozytywnymi komentarzami odwiedziłam klimatyczne Szentendre. Czerwiec był też dla mnie miesiącem licznych wizyt lekarskich - od jakiegoś czasu słabo się czułam, ale podczas pandemii zwlekałam z wizytą u lekarza. I widać nie tylko ja tak robiłam, bo gdy się w końcu zebrałam w czerwcu, to wszystkie badania porobiłam szybko i bez kolejek i przez wakacje udało mi się wrócić do formy ;).

LIPIEC
Zaczęło się lato, poznoszono większość restrykcji, ale nie łudziłam się, że ten stan rzeczy potrwa długo. Postanowiłam więc w pełni wykorzystać te tygodnie, choć - oczywiście - stosując się do reżimu sanitarnego. Znów można było się spotykać ze znajomymi w restauracjach, świętować urodziny koleżanki osobiście a nie na Skype, zwiedzać muzea (zrobiłam sobie rundkę po nietypowych muzeach w Wiedniu), a przede wszystkim wyjeżdżać. W końcu po półrocznej przerwie wsiadłam w samolot i poleciałam... do sąsiedniej Szwajcarii. Stwierdziwszy, że w tym roku na egzotyczny wyjazd nie ma co liczyć, postanowiłam, że zaoszczędzone pieniądze przeznaczę na odwiedzenie kraju, który marzył mi się od dawna, ale cóż, zniechęcały mnie ceny. Objazdówka po Szwajcarii okazała się świetnym pomysłem na urlop - poleciałam do Zurychu, wracałam z Genewy, a po drodze odwiedziłam wiele pięknych miejsc. Nim jeszcze lipiec dobiegł końca, wyskoczyłam sobie znów na jednodniówkę na czeskie Morawy - tym razem odwiedzając uroczy Mikulov.

SIERPIEŃ
Na początku miesiąca wciąż utrzymywała się piękna, letnia pogoda, więc grzechem byłoby siedzenie bez celu w mieście - wyrwałam się więc w góry, połazić po Schneebergu. Wakacyjne poluzowanie obostrzeń zaczęło niestety przynosić swoje rezultaty w sierpniu i liczba zakażeń w Europie zaczęła rosnąć - w efekcie pojawiały się już gdzieniegdzie obostrzenia na granicach. Wiązało się to dla mnie z niemałym stresem, bo w połowie miesiąca mieli do mnie przyjechać rodzice na przełożony z czerwca urlop. Na szczęście na nerwach się skończyło, udało im się wjechać do Austrii bez problemu i zostali tu na dwa tygodnie. Na ponad tydzień wzięłam urlop i zrobiliśmy sobie objazdówkę po Austrii. Byliśmy samochodem, więc mogliśmy zwiedzić naprawdę sporo - skupiliśmy się na okolicach Salzkammergut i Tyrolu. Pogoda nie zawsze sprzyjała, ale przez COVID było zdecydowanie mniej turystów niż normalnie, dzięki czemu mogliśmy chociażby na spokojnie odwiedzić słynny Hallstatt. A będąc już przy granicy z Niemcami, przekroczyliśmy ją, żeby zobaczyć niemieckie must-see, czyli piękny zamek Neuschwanstein. Rodzice zostali w Austrii prawie do końca sierpnia - w ostatnie dni skupiliśmy się już na spacerach po Wiedniu i odkrywaniu jego okolic.

WRZESIEŃ
Na początek września zaplanowałam sobie weekend w Madrycie, ale coraz to nowe wprowadzane ograniczenia sprawiły, że loty zostały odwołane. Pomyślałam sobie wtedy, że podróże to lepiej planować na spontanie i z zaledwie kilkudniowym wyprzedzeniem zarezerwowałam weekend w Bergamo. A że Bergamo i sąsiedni Mediolan już znałam, odbiłam trochę w bok i spędziłam dwa bardzo przyjemne dni nad jeziorem Como - piękna pogoda, cudne widoki, a do tego wspaniałe jedzenie i wino... Takie spontany są najlepsze ;). A wrzesień w ogóle okazał się bardzo ładny, także w Austrii, więc starałam się w pełni wykorzystać tę jeszcze nie jesienną pogodę. Zwłaszcza, że liczba nowych korona-przypadków rosła coraz szybciej i spodziewałam się, że lada moment tę swobodę podróżowania nam odbiorą. Wyskoczyłam do pobliskiego St. Pölten, przejechałam się kolejką przez dolinę Wachau, wybrałam się na hiking w masywie Raxa... Austriacka pogoda mocno mnie rozpieszczała ;). Kiedy zaś lato zbliżało się do końca, znów wsiadłam w samolot i ostatni weekend września spędziłam w Grecji. Sobota w Nauplionie, niedziela w Atenach - sezon dobiegał końca, pandemia zrobiła swoje i greckie zabytki można było zwiedzać bez tłumów, niesamowite wrażenie.

PAŹDZIERNIK
Lato się skończyło i październik przyniósł taką pogodę, że aż nie chciało się wychodzić z domu. Bardzo za to chciało się uciec gdzieś, gdzie jest ciepło i udało mi się jeszcze zorganizować sobie ostatni w tym roku długi weekend. Kilka dni na Zakynthos poza sezonem dobrze mi zrobiło, pozwoliło naładować trochę baterie na nadchodzące tygodnie. Cisza, spokój, piękna pogoda, niskie ceny, dobre jedzenie i wino - niczego więcej nie potrzebowałam ;). Jednak szybko po powrocie zaczął mi się już psuć humor, zakażeń było coraz więcej, można było się spodziewać kolejnych restrykcji. Denerwowały mnie wiadomości napływające z Polski - na tyle, że aż sama poszłam na protest pod ambasadę. Pozytywnym punktem w tym wszystkim były moje urodziny, których tym razem nie udało mi się spędzić wyjazdowo (kolejne odwołane loty do Warszawy...), ale za to wyszły w formie małej posiadówki u mnie w domu. W dozwolonej ilości osób, żeby nie było ;).

LISTOPAD
Listopad był zdecydowanie najgorszym miesiącem w tym roku. Najpierw Austria wprowadziła semi-lockdown, potem wrócono do pełnego, jak wiosną. Ale o ile w marcu można było mieć nadzieję na szybką poprawę sytuacji, tak teraz niezbyt widziałam światełko w tunelu. Wieczorem przed rozpoczęciem lockdownu w Wiedniu dokonano zamachu terrorystycznego, co jeszcze bardziej podkręciło mój poziom stresu. Spotkania z ludźmi znów ograniczyłam do minimum (choć jednak nie do zera jak w marcu, pod tym względem przepisy były teraz luźniejsze), znów przestałam pojawiać się w biurze. Zdenerwowana obserwowałam, jak linie lotnicze odwołują moje kolejne loty na święta. Czytałam, ćwiczyłam, układałam puzzle, piłam wino w dobrym towarzystwie, spędzałam godziny na Skype. Chodziłam z aparatem po mieście, oglądając pojawiające się nowe ozdoby świąteczne i tracąc nadzieję na to, że w tym roku wystartują jakiekolwiek jarmarki. Nie lubię listopada, normalnie ten miesiąc udaje mi się przetrwać dzięki wyjazdom w ciepłe kraje i wszechobecnym jarmarkom. Tegoroczny to było po prostu zgrzytanie zębami... ;)

GRUDZIEŃ
Choć dzięki lockdownowi liczba przypadków zaczęła spadać, to jednak niewystarczająco i Austria nie poluzowała zbyt wielu obostrzeń na grudzień. Umożliwiono jednak masowe testy ludności, z czego skorzystałam, chcąc mieć pewność, że niczego niechcianego ze sobą do Polski nie przywiozę ;). Bo choć odwołano mi wszystkie loty, stwierdziłam, że i tak chcę jechać - na szczęście wciąż kursują pociągi. I udało się - parę wyczekanych spotkań towarzyskich, polskie jedzenie, spacer po świątecznym Wrocławiu... Zdecydowanie warte tych 11 godzin jazdy w jedną stronę ;). Pobyt w Polsce musiałam nieco skrócić, ale z tym też się liczyłam - w końcu w 2020 roku nic nie jest tak, jak planowałam. A samą końcówkę roku spędzam w Wiedniu, na kwarantannie, którą Austria wprowadziła w okresie okołoświątecznym dla powracających z zagranicy. Dobrze, że mam zapas polskiego jedzenia... ;)

Cieszę się, że ten rok dobiega końca, bo choć wydarzyło się i sporo dobrego, to jednak mam wrażenie, że 2020 był dla mnie rokiem stresującym i męczącym. Nie wiem, co przyniesie 2021, ale chcę wierzyć, że z dobrym dostępem do szczepień sytuacja się jednak poprawi. Że będzie można podróżować bez stresu, że zamkną mi granicę lub utknę na kwarantannie. Że będę mogła częściej bywać w biurze (choć nie obraziłabym się, gdyby firma jednak pozwalała na pracę zdalną częściej niż kiedyś - czyli 10 dni w roku... trudno się będzie od nowa przyzwyczaić ;) ). Że uda mi się spotkać z bliskimi, z którymi spotkania w 2020 roku nie wypaliły i z tymi, z którymi widziałam się zdecydowanie za mało. I że pisząc kolejne podsumowanie, będę mogła wspomnieć mimo dziwnego początku, 2021 to był dobry rok ;). I tego zarówno sobie, jak i Wam życzę!

A na koniec - moje największe odkrycie muzyczne tego roku. Gorąco polecam ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze